Portret somatyczny
Maciej Libich
Publikacja szóstego, a zarazem ostatniego tomu dziennikowych zapisków Jana Józefa Szczepańskiego, prowadzonych przez niego w latach 1945–2001, jest zwieńczeniem dziesięcioletniego i przede wszystkim imponującego przedsięwzięcia wydawniczego.
To okazja nie tylko ku temu, by wreszcie w pełni docenić Wydawnictwo Literackie za podjęcie się realizacji takiego projektu, nie tylko sposobność, by poddać krytyce jego pewne elementy, ale również doskonały pretekst, aby z szerszej perspektywy spojrzeć na diarystyczną spuściznę po jednym z ważniejszych polskich pisarzy XX wieku. A jest na co patrzeć: czytelnicy, którzy chcieliby w całości zapoznać się z notatkami autora Kadencji, muszą zmierzyć się z kilkoma tysiącami stron.
Ostatni tom dziennika nie odstaje od reszty tomów pod względem objętości – wraz z indeksem ma ponad tysiąc stron. To zapiski prowadzone przez Szczepańskiego w latach 1990—2001, kiedy pisarz oddalał się już od życia literackiego, nie pełnił żadnych funkcji publicznych (pozostał honorowym prezesem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich) i coraz mniej podróżował. Był wprawdzie aktywny pisarsko – jego ostatnią książką, o której zresztą wspominał często na kartach diariusza, były Rozłogi, wydane na rok przed śmiercią – drukował jednak coraz mniej utworów fikcjonalnych i skupiał się głównie na publicystyce. W ciągu ostatnich lat życia ogłosił dziesiątki recenzji literackich, był stałym współpracownikiem „Tygodnika Powszechnego”; do końca ciężko pracował, oddając swój czas literaturze.
Często ubolewał nad tym, że ma coraz mniej możliwości, aby jej się poświęcać. Szósty tom to właśnie zapis kurczącego się czasu – tak dosłownie, jak i metaforycznie. Z jednej strony Szczepański dostrzega, że wkracza w ostatni etap swojego życia, odnotowuje, że zostało mu coraz mniej przyjaciół, których śmierci i pogrzeby wylicza w swoich zeszytach, że jego ciało zaczyna niedomagać, z drugiej – że codzienne czynności pochłaniają coraz więcej energii i uwagi: „Z największym trudem przypominam sobie, co było wczoraj. Najlepszy dowód, że życie zaczyna przeciekać mi między palcami – i to w coraz szybszym tempie”. W wyniku tego poszkodowana zostaje twórczość pisarza, na którą ten znajduje tylko kilka chwil podczas dnia wypełnionego prozaicznymi obowiązkami. Nie jest zresztą pewien, czy powinien dalej pisać. Jego wiara we własne możliwości jest niezwykle krucha: „Zazdroszczę tego czegoś (…), co czyni z pisania konieczność i radość. Wątpię, czy uda mi się jeszcze to odzyskać”.
W przypadku poprzednich tomów dziennika pojawiały się głosy krytyków, że zapiski Szczepańskiego są nieciekawe i niezaskakujące. W istocie, pisarz prowadzi swoje notatki dla siebie, nie troszczy się o czytelnika (choć, co wielokrotnie podkreśla – również w latach dziewięćdziesiątych – jest świadom, że zeszyty mogą zostać kiedyś wydane), dlatego jego sprawozdawczość może wydawać się drażniąca. Podobnie jest w szóstym tomie diariusza, który wypełniają relacje z monotonnej codzienności, z tego, co czasem niezajmujące, z rzeczywistości starzejącej się osoby, a jednak w tym właśnie należy szukać siły omawianych zapisków. Ich najbardziej poruszającą częścią są lata przełomu wieków, kiedy Szczepański gwałtownie podupadł na zdrowiu. Każdego dnia z niesłabnącym samozaparciem odnotowywał swoje pogarszające się chodzenie: „Bardzo źle chodzę, nawet stoję na pograniczu upadku”, „Z chodzeniem coraz gorzej”, „Wyraźny ból w prawej nodze”, „Z coraz większym trudem chodzę, nawet stoję”. Repetycyjność dzienników jest tym bardziej wstrząsająca, jeśli przypomnieć sobie notatki z wcześniejszych zeszytów, gdy Szczepański chodził po górach, pracował fizycznie, wyprawiał się choćby na Spitsbergen. Mamy tu bowiem do czynienia z wielopłaszczyznowym portretem wybitnego prozaika, lecz przede wszystkim portretem somatycznym, w którym na pierwszy plan wysuwają się kwestie dotyczące zawodzącego ciała. Tym mocniej oddziałują na wyobraźnię zapiski szpitalne Szczepańskiego – krótkie, jak gdyby urwane, często sporządzane w cierpieniu lub w stanie półprzytomności. Są to fragmenty bardzo intymne i przez to ich lektura może okazać się niekomfortowym doświadczeniem: „Co było wczoraj? Co przedwczoraj? Tracę poczucie czasu. (…) Rutyna. Mierzenie temperatury, łykanie tabletek, nieudolny spacer po korytarzu – wszystko o określonych godzinach”.
Ale dziennik Szczepańskiego to nie tylko kronika umierania. To (wciąż) fascynujący obraz epoki spisywany przez niezwykle uważnego i doświadczonego obserwatora. Autor Rafy relacjonuje choćby wybory prezydenckie z 1995 roku, rozpad Jugosławii, ludobójstwo w Rwandzie, powstanie Państwa Związkowego Rosji i Białorusi, a nawet zamach terrorystyczny na World Trade Center (to jeden z ostatnich zapisków o takim charakterze). Pisarz częstokroć wspomina drugą wojnę światową, choć niekiedy zdaje mu się, jak gdyby doświadczył jej w innym życiu, a jednocześnie wciąż zastanawia go niewytłumaczalne bestialstwo współczesności. Z przerażeniem opisuje masakry, wojny, a nawet bezrozumne dyskusje polityczne; coraz silniej zdaje sobie sprawę z tego, że świat, który postrzega, nie jest już jego światem, że zrozumieć mogą go tylko młodsze pokolenia. Rzeczywiście – ogromną część dziennika poświęca Szczepański swojej rodzinie: synom, córkom, ich mężom i żonom, a także wnuczętom. Gdy rzeczywistość zdaje się go zawodzić, diarysta szuka oparcia właśnie w najbliższych. W tym sensie z ostatniego tomu dziennika, ale również z poprzednich jego części, przebija się afirmacja świata, który – choć niekiedy okrutny i porażający – jest warty tego, aby w nim uczestniczyć. Słowa zapisane przez Szczepańskiego w roku 1967 – „doznałem radosnej (czy może raczej krzepiącej) pewności, że świat ma sens. (…) Że nic nie jest bez znaczenia, mimo śmierci” – zdają się wciąż aktualne trzydzieści lat później.
Najciekawsze pytanie, jakie powstaje po lekturze dziennika, dotyczy tego, jakie będą jego dalsze losy. Czy diariusz Szczepańskiego ma jeszcze szansę stać się szerzej komentowanym tekstem kultury? Czy, mimo tego, że wzbudza dziś znikome zainteresowanie, okaże się przedmiotem historyczno- i literaturoznawczych badań? I przede wszystkim: czy będzie dokumentem, który na nowo objaśni pewne wciąż nierozjaśnione miejsca polskiej kultury? Być może; pewne jest, że nie warto pozwolić, by tak unikalne świadectwo odeszło w zapomnienie. Po prostu nas na to nie stać.