Tatarzy polscy
Antoni Kroh
Było to przed czterdziestu laty, może jeszcze dawniej. Z okazji dużego festiwalu folklorystycznego zjechali się przedstawiciele organizacji mniejszościowych (nie lubię tego słowa, ale cóż). Mieli zaprezentować dokonania i główne problemy swych środowisk. Sympozjum przeistoczyło się w pasmo żalów. Sąsiedzi Polacy bywają okrutni (najgorzej wychodzą na tym dzieci), zaś władze nie wspierają, nie rozumieją, wynaradawiają, poniżają, krzywdzą.
Nastrój zmienił się radykalnie, gdy na mównicę wszedł prezes stowarzyszenia Tatarów. Na wstępie rozweselił słuchaczy, prosząc, by nie kojarzyć go z najazdem tatarskim, jak to niekiedy się zdarza, bo on pochodzi z innych Tatarów. – Myśmy zostali sprowadzeni w piętnastym wieku do Wielkiego Księstwa Litewskiego przez księcia Witolda. Nadał nam ziemię, a niektórym szlachectwo i inne przywileje w zamian za obowiązek służby wojskowej. Określenie „Tatarzy polscy” weszło do mowy potocznej dość późno, bo w latach dwudziestych i trzydziestych dwudziestego wieku. Przedtem mówiło się „Tatarzy litewscy” „Muślimowie”, „Lipki”. Mieliśmy zagwarantowaną wolność religijną, herby, niektórzy – tytuły książęce. Od ponad pięciuset lat jesteśmy obywatelami Rzeczypospolitej wyznania muzułmańskiego. Wiernie służymy Ojczyźnie, zarazem przechowując pamięć o tradycji tatarskiej, co nie stoi ze sobą w sprzeczności, przeciwnie – wzajemnie się wspiera. Słowo „ułan” jakby ktoś nie wiedział, pochodzi od nazwiska dowódcy oddziału jazdy tatarskiej, okrytego chwałą. A więc malowane dzieci są tatarskim wkładem do kultury polskiej. Niejedynym.
Wyjaśniam na wszelki wypadek – mówił – że nie chodzę latem w kożuchu i nie jeżdżę konno po Gdańsku, rower jest praktyczniejszy. Zaś nasza organizacja nie przywiozła na festiwal pokazu dżygitówki, za co gorąco przepraszam.
Wykład Tatara nie tylko uzdrowił atmosferę na sali, ale i ogromnie nam się przydał, ponieważ prelegent podał podstawowe dane, nieznane większości audytorium. Przed wybuchem wojny mieszkało w Polsce niecałe sześć tysięcy Tatarów. Inteligencja stanowiła czternaście procent, a więc wiele. Na początku XX wieku w Petersburgu działało Koło Akademików (czyli studentów) Muzułmanów Polskich, z tego środowiska wywodziły się tatarskie elity Niepodległej Polski, które powołały Związek Kulturalno-Oświatowy Tatarów RP, Tatarskie Muzeum Narodowe w Wilnie, Tatarskie Archiwum Narodowe. Wydawano książki i czasopisma. W społeczności polskich Tatarów było też wielu garbarzy, robotników, rolników na karłowatych gospodarstwach. Zatracili język i w znacznym stopniu kulturę, lecz zachowali religię, budowali meczety. Ale przede wszystkim – przekazywali kolejnym generacjom tatarską dumę, która nie jest zależna od tej czy innej polityki władz, lecz od wychowania domowego.
Tatarzy walczyli pod Grunwaldem i w innych wielkich potrzebach, w powstaniu kościuszkowskim, listopadowym, styczniowym, w Legionach. – Dzisiaj jest nas w Polsce około trzech tysięcy – zakończył Tatar swoje ożywcze wystąpienie. Tak zwana umowa repatriacyjna między Rzeczpospolitą Polską a Litewską Socjalistyczną Republiką Radziecką nas nie uwzględniała, więc sowieci wielu naszych rodaków nie wypuścili, uznali za swoich. Lecz owe trzy tysiące to liczba niepełna, należy do niej dodać ludzi nieujętych w statystykach, noszących tatarskie nazwiska (niektóre wyglądają jak polskie) albo pielęgnujących pamięć przodków, niekiedy w sposób szczególny. Nawiązałem kiedyś w pociągu rozmowę ze starszą panią o kruczoczarnych włosach i wystających kościach policzkowych. – Czemu pan mi się tak przygląda? – Bo ma pani przepiękną twarz. – No, pewnie dlatego, że jakieś dwieście albo trzysta lat temu praprababkę Tatar gonił. I najwyraźniej dogonił. Ale tradycja rodzinna nic o tym nie mówi, nie zapiszę się do waszej organizacji, zachowam neutralną życzliwość.
Wspominałem sobie te stare dzieje, czytając fascynującą książkę Bartosza Panka (ur. 1983), świetnego reportera i sumiennego archiwisty. Wszystko mi się w niej podobało, może tytuł nie został wybrany najszczęśliwiej, ale trudno.
„Zbieram (…) to, co zostało: nie resztki, nie ścinki, nie skrawki. Raczej szwy, a więc to wszystko, co łączy współczesnych Tatarów z ich przodkami” – czytamy we wstępie. Koronkowa robota! I wielce żmudna, czasem niewdzięczna. Carski Petersburg, przedwojenna Wileńszczyzna, Warszawa przedwojenna i obecna, Gdańsk, Gorzów Wielkopolski, inne miasta Ziem Zachodnich, Ankara, Wiedeń, Grozny, Londyn i – jakże inaczej – USA i Kanada. Archiwa, czytelnie czasopism. – „Za późno, proszę pana, za późno. Jakby pan zadzwonił dziesięć lat temu, to żył jeszcze dziadek. On to by panu wszystko wyjaśnił”. A czemuż to wnuki nie słuchały dziadka, co innego miały na głowie? Wielka szkoda. Inni rozmówcy nie chcieli wpuścić za próg, okazywali nieufność i podejrzliwość, odpowiadali opryskliwie. Niektóre opowieści mało prawdopodobne, inne na dwoje babka wróżyła.
Ale przecież niejedno udało się zanotować. Powstała cenna i ciekawa książka, trud opłacił się sowicie, wielki szmat kultury polskiej został ocalony od zapomnienia. Wielkie podziękowanie autorowi! Między innymi za przypomnienie, że twórcą Politechniki Łódzkiej był profesor Osman Achmatowicz, chemik organik, potomek w prostej linii rycerza spod Grunwaldu. Warto poczytać, jak sobie radził z zetempowcami i z naciskami, by wstąpił do partii. Szybki rozwój Politechniki Łódzkiej robił wielkie wrażenie. Krążył nawet dowcip, że Achmatowicz rozpoczął tyle inwestycji, że za chwilę zbuduje sobie meczet. Mimo nacisków profesor pozostał bezpartyjny, a po zakończeniu kadencji był wiceministrem nauki.
Nie można także pominąć Dżennet Skibniewskiej, kobiety o przebogatym życiorysie, którego w tym miejscu streścić się nie da. Wzruszyłem się, czytając, że mieszkając w Wejherowie, pracowała w spółdzielni rękodzieła ludowego i do haftów kaszubskich próbowała przemycać orientalne elementy, była z tego afera.
Przepiękna, przebogata książka. PS. To mój ostatni tekst w „NK”. Pani Małgorzacie Borczak i całej Redakcji najserdeczniej dziękuję za szesnastoletnią współpracę. Autorów, którymi nie dość się zachwycałem, proszę o wybaczenie. Czytelnikom posyłam uśmiech. Nie jest to jeszcze uśmiech bez kota, lecz zwyczajny, serdeczny, z niewielką domieszką nostalgii.