Ingarden uczłowieczony!
Tomasz Kłusek
Polacy bez wątpienia nie są narodem nazbyt filozoficznym. Tych, którzy wnieśli naprawdę coś nowego i ważnego do dorobku myśli światowej, było niewielu. A jeśli chodzi o mniej więcej ostatnie sto lat, wystarczyłoby palców dwóch rąk, aby wymienić wszystkich. Na pewno byliby to: Tadeusz Kotarbiński, Władysław Tatarkiewicz, Kazimierz Ajdukiewicz, Jan Łukasiewicz, Stanisław Leśniewski, Alfred Tarski, Henryk Elzenberg, Józef Maria Bocheński, Mieczysław Albert Krąpiec i Roman Ingarden. Ograniczam się do myślicieli działających również po zakończeniu drugiej wojny światowej. Wszystkie tego rodzaju wyliczanki zawsze wzbudzają kontrowersje, rażą woluntaryzmem, niemniej w tym przypadku ewentualny błąd nie byłby wielki. Uwzględniając powyższe uwagi, trudno się nie dziwić, że przynajmniej niektórzy z tej listy nie zostali w odpowiedni sposób docenieni w kraju. Mniej dotyczy to przedstawicieli szkoły lwowsko-warszawskiej i polskiej szkoły logicznej, ale dotyczy z pewnością wszystkich innych, w tym Romana Ingardena. W związku z publikacją książki Radosława Kuliniaka i Mariusza Pandury wypadnie się znów zastanowić nad przypadkiem najwybitniejszego polskiego fenomenologa.
W tym roku mija pięćdziesiąta rocznica śmierci filozofa. Jak wiadomo, Sejm RP ustanowił rok 2020 Rokiem Romana Ingardena. Wydawnictwo Marek Derewiecki z Kęt, oficyna zasłużona jak mało która w dziele upowszechniania filozofii, postanowiło uczcić tę rocznicę wydaniem dwutomowej biografii Ingardena. Pierwszy tom ukazał się już w 2019 roku i obejmuje lata 1893—1938, drugi, według zapowiedzi wydawniczych, ma się ukazać w listopadzie tego roku i obejmować będzie lata 1939— 1970. Dlaczego książka Radosława Kuliniaka i Mariusza Pandury stanowi pozycję niezwykle istotną? Przede wszystkim rozbija funkcjonujący w świadomości powszechnej mit, że Ingarden to człowiek bez życiorysu. To znaczy życiorys miał, ale spiżowo- -pomnikowy, zaprzedany nauce, i nie było w nim miejsca na wzloty oraz upadki ducha, porywy serca, emocje i namiętności charakteryzujące każdego zjadacza chleba. Uczyniono wiele, aby Ingardena odczłowieczyć, tworząc mit olimpijskiego badacza całkowicie oderwanego od tego, co zwykło się nazywać życiem. Można powiedzieć paradoksalnie, że twórcy biografii uczłowieczają autora Książeczki o człowieku.
Kiedy w 1972 roku ukazał się tom Fenomenologia Romana Ingardena, będący wydaniem specjalnym czasopisma „Studia Filozoficzne”, autor Sporu o istnienie świata już nie żył. Publikacja miała być wyrazem hołdu złożonego Ingardenowi nie tylko przez jego uczniów i kontynuatorów, lecz także reprezentantów innych opcji filozoficznych. I tak, Irena Krońska, wspominając swego profesora jeszcze z czasów studiów na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie, pisała: „Roman Ingarden – to już mi się nie wydaje – tego już jestem pewna, jak dnia, gdy jest dzień, i nocy, kiedy jest noc – był filozofem tak do głębi i tak autentycznie, że byłby nim pozostał w warunkach najmniej sprzyjających filozofowaniu. Dał tego dowody w okolicznościach trudnych, w jeszcze trudniejszych też by się nie wahał. W jego liście z drugiej połowy grudnia 1967, którym chciał mi przede wszystkim dodać otuchy w moich ówczesnych zmartwieniach, takie na końcu znajduję słowa: »Kiedyś w Paryżu w r. 1946 powiedziała mi Pani, żeście przetrwali wojnę tylko dlatego, że jesteście filozofami. Ja sobie coś podobnego inaczej sformułowałem pod postacią przeistoczenia starego powiedzenia. Mówiłem: primum philosophari, deinde vivere. Myślę, że należy przy tym pozostać«. Zawsze »przede wszystkim filozofujący«, był Ingarden jednocześnie zaprzeczeniem gabinetowego uczonego, który dobrze się czuje tylko wśród książek i papierów; otwarty na świat, a już najbardziej na świat sztuki, lubił przebywać wśród bohemy i był w ogóle człowiekiem towarzyskim, co my, jego ówcześni lwowscy studenci, szukający prawdy, i tylko prawdy z żarliwością transcendentalnych neofitów, mieliśmy mu nawet za złe”.
Ten przydługi cytat z Krońskiej jest świadectwem, że już dawniej podejmowane były próby dohumanizowania postaci kostycznego Fausta, jakim jawił się Ingarden wszystkim, którzy go osobiście nie znali. Obok wypowiedzi Krońskiej dałoby się przywołać jeszcze kilka innych, ale były to zawsze tylko napomknienia, uwagi na marginesie bądź krótkie wspomnieniowe impresje. Ważną rolę odegrały publikacje Romana Stanisława Ingardena, syna profesora, w tym książka o toruńskim okresie w życiu filozofa. Dopiero jednak Kuliniak i Pandura w omawianej biografii dokonali swoistego aktu rehumanizacji autora Książeczki o człowieku. Czytelnik wyzbywa się szkodliwego w gruncie rzeczy wyobrażenia o monumentalnej, pomnikowej już za życia postaci i uzyskuje obraz człowieka niezwykłego, ale przecież tylko człowieka. Nieco frywolne tytuły poszczególnych rozdziałów zapowiadają ideę przyświecającą autorom biografii. Oto niektóre z nich: Bo to się zwykle tak zaczyna (toż to cytat z przedwojennego szlagieru Mieczysława Fogga), Szkoła zwykle bywa nudna, Rozterki serca, Rozterek sercowych ciąg dalszy, Pierwsze koty za płoty, Jak pech, to pech!, Parowcem w nieznane do Torunia, Toruńskie pierniki Ingardena, Tylko we Lwowie! (przebój legendarnych Szczepka i Tońka, wyśpiewany przez nich w komedii Włóczęgi Michała Waszyńskiego), I to by było na tyle (pamiętamy, że tym sformułowaniem kończył wykłady profesor mniemanologii stosowanej Jan Tadeusz Stanisławski w telewizyjnym cyklu satyrycznym Zezem).
Młody Roman Witold Ingarden, nazywany w książce dwoma imionami, dla odróżnienia go od ojca Romana Kajetana i syna Romana Stanisława, tworzy młodopolskie z ducha i, co by nie powiedzieć, grafomańskie wierszyki, pisze pamiętnik, w którym nie brakuje wpisów na poziomie rozegzaltowanej pensjonarki, jest nadmiernie kochliwy, a porzucenie przez niejaką Laurę Baranowską przeżywa jako druzgocący kataklizm, z późniejszej perspektywy patrząc, marnuje czas na zbyt wielkie przykładanie się do studiów matematycznych. Można oczywiście pisać elaboraty o tym, jak konieczną rzeczą była gruntowna znajomość matematyki w tworzeniu koncepcji filozoficznej, niemniej autorowi Das literarische Kunstwerk przydałaby się bardziej gruntowna znajomość literatury. Tej niestety zabrakło i paradoksalnie twórca nowatorskiej estetyki literackiej okazał się dyletantem w dziedzinie historii literatury. Te braki zresztą przez całe życie wypominali mu jego przeciwnicy. Gdyby posłuchał Kazimierza Twardowskiego i zajął się logiką formalną, znajomość matematyki przydałaby się o wiele bardziej niż tylko do prowadzenia lekcji rachunków w szkole średniej. Jednak sam Ingarden do logiki formalnej odczuwał niechęć. Na 255 stronie biografii można znaleźć fragment listu Ingardena do Twardowskiego z czerwca 1917 roku, w którym stwierdzał: „Wszelka praca filozoficzna jest bowiem dla mnie integralną składową mego umysłowego życia – i nie potrafiłbym prawdopodobnie zająć się szczerze i poważnie zagadnieniem, które – jeśli tak można powiedzieć – byłoby tematem pracy doktorskiej, a nie wynikałoby z biegu całej mej pracy umysłowej”. Uprawianie profesji nauczycielskiej w lubelskich, warszawskich i toruńskich gimnazjach było tylko smutną koniecznością, czemu wielokrotnie dawał wyraz w prywatnych rozmowach, listach czy zapiskach pamiętnikarskich. Zaniepokojona tą koniecznością, która utrudniała bądź uniemożliwiała rozwój naukowy, Edyta Stein namawiała polskiego przyjaciela do porzucenia pracy w szkolnictwie. W grudniowym liście z 1920 roku pisała: „Życzę Panu z całego serca, by jak najszybciej do tego doszło, bowiem tego, czym jest szkoła, doświadczyłam przecież najlepiej na własnej skórze”.
Książkę czyta się znakomicie. Czy jest to jednak rzecz dla wszystkich? Chyba nie. Brak w niej jakichkolwiek sensacji, którymi lubią epatować współcześni autorzy biografii, nawet wtedy, gdy owe sensacje okazują się później wyssanymi z palca. Co więcej, autorzy świadomie unikają – nazwijmy to – skandalizowania, nawet wówczas, gdy pojawiają się ku temu sprzyjające okoliczności. Przykładem niech będzie głośna niegdyś sprawa doktora Wacława Radeckiego. Był on organizatorem Studium Psychologicznego przy Wolnej Wszechnicy Polskiej w Warszawie. Ingarden rozpoczął współpracę z tą placówką, kiedy się dowiedział, że nie ma szans na zatrudnienie w Uniwersytecie Warszawskim. Mniej więcej w tym czasie wybuchł skandal. Okazało się, że Radecki wykorzystywał seanse hipnotyczne do ekscesów seksualnych. Ingarden zerwał kontakty ze Studium, a Radecki skompromitowany wyjechał z kraju i osiadł na stałe w Ameryce Południowej. Autorzy biografii piszą o tej sprawie lakonicznie i dyskretnie, a przecież każdy współczesny łowca sensacji rozbudowałby ten wątek. Kuliniak i Pandura nie wyzyskują jednak tego rodzaju okazji, aby poszerzyć krąg odbiorców, a przecież łatwo byłoby to osiągnąć upowszechniając plotki, pomówienia i nie najwyższych lotów anegdoty.
Rzecz cała napisana jest lekko, nie brakuje w niej humoru, tylko czasami autorzy dają się ponieść nastrojowi patosu. Nie omijają tematów trudnych, w dosłownym sensie tego słowa, gdyż bohater tej opowieści jest nade wszystko twórcą skomplikowanej koncepcji filozoficznej. Nie da się oderwać egzystencji z mnóstwem codziennych trosk od uprawianej profesji filozofa. Wielu jest takich, którzy filozofami bywają w godzinach pracy, natomiast w czasie wolnym przeobrażają się tak całkowicie, że stają się zupełnie innymi ludźmi. Tego o Ingardenie nie da się powiedzieć. Tym bardziej że o możliwość uprawiania profesji filozofa musiał przez bardzo długi czas zabiegać. Chyba trudno byłoby w pełni zrozumieć tę książkę czytelnikowi nieobznajomionemu z arkanami filozofii. Jestem filozofem świata jest w dużej mierze biografią intelektualną. Inną zresztą być nie mogła. Kiedy Malwina Husserl zaprosiła Ingardena na siedemdziesiąte urodziny swego męża, polski myśliciel 8 kwietnia 1929 roku przyjechał do Fryburga. Odbyły się uroczystości, podczas których Mistrz (tak Husserla nazywali między sobą jego uczniowie) wygłosił krótką mowę. Padły słowa, które Ingarden często później wspominał i które charakteryzują go równie dobrze, jak autora Medytacji kartezjańskich: „Filozofia była misją mojego życia. Musiałem filozofować, inaczej nie mógłbym na tym świecie żyć”. Autorzy biografii wykorzystali te słowa jako motto.
Przed kilku laty profesor Rolf Fieguth, literaturoznawca i propagator twórczości Ingardena w krajach niemieckojęzycznych, rozmawiał z Beatą Garlej. Na pytanie o oddźwięk drugiego niemieckiego wydania O poznawaniu dzieła literackiego odpowiedział: „Echa nie było żadnego. Muszę pani powiedzieć, że najpewniej w Polsce pozostało jeszcze kilku badaczy interesujących się Ingardenem i czynią to z podobną intensywnością, która i moim zabiegom jest właściwa. Uważam, że na tym polu – zainteresowań, natężenia badań jego spuścizny – szczególnie trafne jest jedno stwierdzenie: »ręce opadają«”. Słowa te odnoszą się przede wszystkim do dziedziny badań literaturoznawczych, ale przecież w estetyce i filozofii poziom zainteresowania Ingardenem nie jest wystarczający. Najwybitniejszy polski fenomenolog czeka wciąż na ponowne odkrycie. Nie zrobią tego zamiast nas Niemcy ani Francuzi. Współpraca dwóch wrocławskich uczonych, filozofa Radosława Kuliniaka i historyka Mariusza Pandury, zaowocowała opartą na materiałach źródłowych i dokumentach archiwalnych, pierwszą biografią autora Sporu o istnienie świata. Uwzględniając tę pracę, a także kilka innych, można żywić przekonanie o nadchodzącym renesansie zainteresowań postacią i myślą Ingardena. Czy tak się stanie, trudno powiedzieć, w każdym razie biografia filozofa ów renesans przybliża.