Karaoke przedmieść
Waldemar Kuligowski
Naprawdę nie wiem, czy większym smutkiem napawa mnie kolorowa wysypka reklam, czy może grzybicze liszaje ścian i murów, które ta wysypka jednak skutecznie zakrywa. Czy większą złość budzą osiedla domów z jednej sztancy czy architektoniczne bezhołowie, gdzie każdemu wolno wszystko – co do koloru i co do formy?
Autorzy i autorki tomu Halucynacje… chyba śnię wychodzą z założenia, że uważna obserwacja polskich przedmieść, peryferii i poboków winna się przełożyć na jakieś istotne wniknięcie w nasz typ cywilizacji. Że da się dzięki temu dostrzec obraz kultury polskiej jako całości. Że możliwe będzie sformułowanie odpowiedzi na pytanie o jej ciągłość, styl, a może nawet i duszę.
Do tak pomyślanej pracy zaproszono specjalistów z zakresu historii sztuki i architektury (Marta Leśniakowska i Paweł Drabarczyk), archeologa z etnologicznymi inklinacjami (Zdzisław Skrok) oraz reportera (Ziemowit Szczerek). Napisane przez nich teksty towarzyszą cyklom fotografii duetu Agata Pankiewicz / Marcin Przybyłko, a także Matyldy Awdziejczyk, Thomasa Lewandowskiego i Andrzeja Tobisa. Całość otwiera fragment książki Homo Polacus filozofa Piotra Augustyniaka. Jak łatwo wywnioskować, tom jest do czytania i oglądania. Obie materie wielokrotnie i na rozmaite sposoby się przenikają. Czasem stronę wypełniają drukowane słowa, czasem kolorowa fotografia. Często stoją obok siebie. Wiele w tym edytorskim geście dbałości o równorzędność i komplementarność. Z całą pewnością można jednak orzec, że nie trzymamy w ręku albumu. To raczej forma hybrydowa, reprezentująca gatunek znany jako fotoesej, zmuszająca do czujności, niekiedy też, przyznaję, wywołująca efekt zagubienia.
Tak się złożyło, że w trakcie przyswajania Halucynacji… przejechałem przez Polskę kilkaset kilometrów. Wielkopolskie, łódzkie, mazowieckie, podlaskie. Zwykle zza dźwiękochłonnych ekranów owej Polski w ogóle nie dało się dostrzec. Gdy jednak uchylała swojego oblicza, było ono albo zaklejone bilbordem, ubrudzone pleśnią i znaczone brakiem tynku, albo nabotoksowane płytą polbrukową, ostrzyknięte tujami i rynkami wydepilowanymi z zieleni. Dlaczego plecy naszych miast wciąż są pryszczate? Czy w opozycji dawna bieda versus nowe bezguście rzeczywiście wyraża się nasza zbiorowa wrażliwość? Czy wciąż nie potrafimy lepiej urządzić wspólnego świata?
Piotr Augustyniak przekonuje, że wszystkiemu winna jest wpisana w naszego ducha skłonność do liberum veto, w znaczeniu woli sprzeciwu, za którą wszelako rzadko podąża równie silna wola kreacji. I zapewne duża tu rola dziedzictwa szlacheckiego w społeczeństwie postchłopskim, czyli mechanizmu korzystania z tego, co wcześniej dostępne było jedynie elicie. „Na swoim” każdy jest przecież „panem” i „wolnoć Tomku w swoim domku”, a malkontenci niech lepiej „pilnują własnego nosa”. W rezultacie, dodaje Marta Leśniakowska, panuje u nas pozorny indywidualizm. Pozorny, bo sprowadzający się do ograniczonego zbioru form. Co więcej, rażący wielu – w tym i mnie – niemal wszechobecny kicz architektoniczny jest nieunikniony, „musi się pojawić po prostu dlatego, że jest elementem ludzkiej osoby, aspektem jej przeżywania świata i wartości”. „Jest w nas” – mówiąc za Gombrowiczem. Stąd zaś już tylko krok do kategorii wernakularności, która nazywa to, co oddolne, samowolne, nieskrępowane – jak wspomniany przed chwilą przywilej liberum veto – w tym konkretnym przypadku obywające się bez architekta i jego wiedzy. Ujmując to jeszcze inaczej: to, co obserwujemy, to kakotopia. Wizualny chaos polskich krajowidoków.
Problem i na tym polega, że ograniczony zbiór form, na którym bazuje ojczysta kakotopia, nie ma charakteru źródłowego, lecz wtórny. Najwyraźniej widać to, jak udowadnia Skrok, na przykładzie tego, co uchodzi za ludowe. Kultura ludowa została bowiem wyobrażona w głowach miejskich chłopomanów, meliorujących ją zawzięcie, choćby narzędziem w postaci stylu zakopiańskiego, a dzisiaj coraz bardziej popularnym marzeniem o życiu „na wsi” – oczywiście zazwyczaj w domostwie „na pańską modłę”. Góralskie parzenice (z Orawy) i łowickie pasiaki (gwardia papieska) są w tej opowieści tyleż poręcznymi znakami ludowości, ile wstydliwymi dowodami na jej wtórny, zapożyczony charakter.
W konsekwencji dostajemy zatem pewną ponurą historiozofię przedmieść, suburbii i miasteczek, przez które „idzie się nie po to, by życie miało jakiś smak i walor, tylko po to, by jako tako je przeżyć. Oby jakoś. Aby co. Żeby nie było zbyt wyrafinowane. Żeby nie mieć specjalnych oczekiwań. A już na pewno nie estetycznych. Żeby kreować swój bogaty świat wewnętrzny, bo zewnętrzny to tak, no cóż. Jest, co ma być”. Taka przestroga, taka nauka i rada sformułowana została przez Ziemowita Szczerka. Dotyczy konkretnego punktu w halucynacyjnym krajowidoku, jakim jest Golub-Dobrzyń, ale ma przecież wszelkie cechy generalizacji. Reporter prowadzi przez zaskakujące dzieje dwóch miasteczek, rozdzielonych kiedyś rzeką, ustrojem i granicą, by do argumentów już zgłoszonych dołożyć jeszcze jeden. Ważki. Otóż, jesteśmy – jako naród mający w dziedzictwie liberum veto – organicznie wolni, tym bardziej że kresu dobiegły wszystkie dotychczasowe wielkie opowieści. Także te dotyczące estetyki. Skoro zatem nie ma już żadnego wielkiego stylu – ani narodowego, ani imperialnego, ani żadnego innego – budować można, co się chce i jak się chce. „Ale żeby nie było wielkich aspiracji? Od estetycznych zwyczajnie po cywilizacyjne?” – pyta z wyraźną rezygnacją reporter.
Próżno szukać pociechy w tekstach, próżno i w fotografiach. Widać na nich budynki, „pośpieszną architekturę dla pędzących”, murale, płoty, ogrodzenia, bryły kiosków. Jeśli drzewa, to bezlistne. Sceny bez ludzi (z jednym wyjątkiem) i bez zwierząt. Trochę postapokaliptyczne, ale jak najbardziej realne. Topograficznie anonimizacja miejsc sprawia, że fotografie mogą przedstawiać każde przedmieście, każde miasteczko, dowolne pobocze. Choć Awdziejczyk, śląską artystkę, interesuje zwłaszcza odbicie w rzece wyglądające niczym hałda, dym z kominów przypominający chmury czy hałdy upodobnione do pasma gór.
Najczęściej jednak fasady barów („Paris”), lombardów („Las Vegas”), hoteli („Hollywood”) i centrów handlowych („hard dyskont Vollmart”) okazują się „plagiatami obcych snów”. Tęsknotą za rajem podejrzanym w telewizji, internecie albo folderze turystycznym. A może wyhalucynowanym. Ponownie więc czymś wtórnym, podejrzanym gdzie indziej, pochodzącym z jakiegoś lepszego porządku, ale szybko dostosowanym do reszty architektonicznego chaosu. Czy to karaoke ma szansę kiedykolwiek się skończyć?