Kapryśne zdania na wolności
Michał Trusewicz
Czytałem ten zbiór miniaturowych opowiastek – co najwyżej kilkunastozdaniowych – z niekłamaną przyjemnością, czerpaną głównie z absurdalnej sprawozdawczej narracji oraz z purnonsensowego humoru. Tworzą go nieprzystawalność obrazów, nieprzewidywalność zdarzeń i frywolna logika kaprysu, którą kierują się pan O i jego towarzysze.
W Myślach zawiązanych na supełek Rolanda Topora znajdziemy trafną maksymę: „Nonsens jest bliższy rzeczywistości niż rozum, który służy tylko temu, by ją znosić”. To właśnie dzięki potędze absurdu bohaterowie książki Kaniewskiego – nie tylko tytułowy pan O, ale także mówiące ucho, sobowtór, stare lustro czy słuchający zlew – wykrawają sobie przyczółki wolności. Ale niezależność zdobywa również anatomia. Z czasem mężczyzna odkrywa, że barwa jego krwi zmienia się w zależności od dnia tygodnia, że on sam jest w stanie wydobyć swoje serce spomiędzy żeber i położyć na serwecie, że lewa dłoń bywa zaciśnięta i wymaga przekręcenia kluczem albo że są takie dni, kiedy budzi się sporo niższy. W istocie pojęcie anatomii ma swoje źródło w starogreckim ἀνατομή (anatomé), co oznacza po prostu rozkrajanie czy przecinanie. I rzeczywiście, czytając kolejne miniatury, odkrywamy, że tak naprawdę obserwujemy rozbiór człowieka – narządy, organy i inne fragmenty ciała przestają być tożsame z panem O. Purnonsensowa sekrecja materii. Co ciekawe, nie robi to na mężczyźnie przesadnego wrażenia: „Tak wiele rzeczy stawało się nagle możliwe”. Utrata łączności ze sobą samym – słowem, dezintegracja – wcale nie musi budzić niepokoju.
Kaniewski rzadko posługuje się typowo poetyckim obrazem, unika metafor. Narracja – paradoksalnie, mimo wszystkich niedorzeczności – jest prowadzona rzeczowo, sprawozdawczo, wręcz banalnie. Czasami historie przybierają formę absurdalnych, groteskowych alegorii, niekiedy – melancholijnych aforyzmów: „Mówienie wprost (…) rani rzeczywistość i tak bardzo podrażnioną”. Oszczędność środków wyrazu, zwłaszcza w połączeniu z wyczuwalnym napięciem emocjonalnym w sytuacjach dotyczących różnych niemożności, tworzy nierzadko wypowiedź zaskakująco liryczną: „Pan O miewał problemy z mową. Nieraz chciał powiedzieć coś istotnego, ale kiedy otwierał usta, nie wylatywało z nich żadne słowo, tylko zapach papieru i światło księżyca”.
Ale w O panu O można wytropić jeszcze więcej, choćby kazuistykę karnawałowej odwrotności, jak w historii o pisarzu, który „z lubością zagłębiał się w chlebie, mościł się, a bochen z wolna, bezboleśnie go zjadał”, albo pozbawione wyraźnej pointy anegdoty, jak w przewrotnej opowieści o zielonym sobowtórze, którego propozycja zastąpienia pana O w życiu spotyka się z dobroduszną odmową. Na osobną uwagę zasługują nonsensowne sylogizmy, spontaniczne i intuicyjne, przykładowo: „ptaki utrzymują się w powietrzu wyłącznie dzięki poczuciu obowiązku”. Trochę przeinaczając hasło Filippa Tommasa Marinettiego – parole in libertà – w książce Kaniewskiego na wolności spotkać można całe zdania.
Miron Białoszewski swoim małym narracjom nadawał niespetryfikowane, „dowolnościowe” quasi-gatunkowe nazwy, np. „docieki”, „faramuszki” czy też „śnitki” – łączone z rozmaitymi gatunkami mowy i sceneriami. Myślę, że i u Kaniewskiego znajdą się skondensowane Mironowe „transiki” albo „frywole”, które za sprawą nieoczywistych skojarzeń czynią nawet z banalnego bądź często niezauważalnego zjawiska osobliwy przedmiot refleksyjnej kontemplacji, a także nośnik rozmaitych sensów, często egzystencjalnych. Inaczej jednak niż u Białoszewskiego „mikrohistoryjki” Kaniewskiego nie mają aż tak epifanicznego charakteru, przywoływana codzienna realność raczej jest pozbawiona funkcji metafizycznej. W O panu O to, co powszednie, odsłania swoją spotęgowaną żywotność, jakiś niepokojący materialny nadmiar: „Ciało wypełniał przezroczysty cień, a mieszkające w nim istoty były łaskawe i obłe”. Tajemnicze obłe istoty żyjące w cieniu mają taki sam status jak części ciała wyodrębniające się w trakcie rozbioru anatomicznego pana O albo jak stare lustro, które „pielęgnowało [go], kiedy leżał z gorączką”. „Transiki” Kaniewskiego prowadzą zatem do materializacji osobliwości.
Na raptem kilkudziesięciu stronach Kaniewski próbuje wyzwolić zjawiska, przedmioty, a nawet ludzkie ciało z automatyzmu percepcji. Lustro, które załatwia w Biedronce „drobne sprawunki”, nie jest jedynie literackim żartem czy dziecinnym nonsensem. Rzeczywistość pana O jest celowo tak udziwniona, by powstrzymać – jak to ujął Wiktor Szkłowski – proces „algebraizacji”, sprawiający, że obiekty stają się nieciekawymi atrapami, postrzeganymi wyłącznie przez pryzmat zewnętrznego wizerunku czy jednowymiarowej funkcjonalności. Kaniewski „rozpakowuje” rzeczy, docierając pod ich powierzchnię i uniezależniając je od percepcji podmiotu – dotyczy to nawet czegoś tak oczywistego jak krzesła i stoły, które stały się przedmiotami kontemplacji estetycznej, zwolnionymi z funkcjonalnej służby: „Ile gracji jest w tych meblach, kiedy nikt na nich nie siedzi (…). Puste krzesła na kółkach ustawione w półokręgu roztaczały atmosferę przyjaznego porządku. Również krzesła bez kółek podobały się panu O, spiętrzone jedno na drugim, po kilka”.
Szkłowski, postulując „obrócenie rzeczy jak polano w ogniu” i wyrwanie jej z szeregu spowszedniałych skojarzeń, pragnął przede wszystkim „rozruszać” przedmiot, by nie był jedynie ograniczoną i praktyczną atrapą. Wydaje mi się, że o podobną stawkę gra Kaniewski, który wyrywa obiekty spod ciężaru statyczności. Dosłownie puszcza je w ruch. A one już same nabierają samodzielności, wreszcie – zyskują niezależność. Odseparowują się od podmiotu, który „puszcza je w obieg”. Tym samym sposobem wyswobadza się anatomia – w takim rozbiorze człowieka to uwolnione ciało przejmuje kontrolę nad jaźnią, a wtedy trzeba „dyscyplinowa[ć] je klepnięciami w uda”. Tego rodzaju postrzeganie zdezelowanego Ja ma zaskakująco dużo wspólnego z praktyką surrealistów.
Mam wrażenie, że O panu O to książeczka powstała właśnie ze zmęczenia atrapowością, z niechęci wobec protez wyobraźni, z buntu przeciwko automatyzmowi percepcji. Mikrohistoryjki ułożone przez Kaniewskiego przede wszystkim pozwalają nadziwić się samemu człowiekowi. Temu w lustrze i temu spotykanemu na ulicy. Spieszmy się dziwić własnemu obliczu, bo lustro tak szybko może pójść swoimi ścieżkami.