Kuzyn zbója Łamignata

Piotr Jezierski

Inwazja zombie na XXI wiek trwa już ponad dekadę, ale popkultura odpiera od jakiegoś czasu kolejny najazd – wojowników z północy. Nasze ekrany szturmują serialowi Wikingowie, a tuż za nimi podążają bohaterowie Upadku królestwa – ekranizacji monstrualnej sagi Bernarda Cornwella. Neil Gaiman – chodząca skarbnica wiedzy o legendach nie tylko europejskich ludów – wydał niedawno Mitologię nordycką, a amatorzy komiksów co chwilę dostają w swoje ręce albumy z bliższej fantasy szwedzkiej serii „Vei” czy bardziej realistyczne historie pokroju amerykańskich „Ludzi Północy”. Świat na nowo odkrywa kulturę średniowiecznej Skandynawii. Nawet w produkcjach niezwiązanych z historią „normańskiej burzy” wieści się nadejście Ragnaröku, a po współczesnych miastach biegają wcielenia Thorów i Odynów. Polski miłośnik kultury popularnej śmieje się, przyjmując postawę doświadczonego starca, bo on, chowany na komiksowym „Thorgalu”, od dziecka wie, jak zabić węża Nidhögga i gdzie rośnie Yggdrasil. Do tego renesans wikingów w XXI wieku wyprzedziła królowa polskiej powieści historycznej – Elżbieta Cherezińska, która już ponad dekadę temu przebojem weszła w tematykę sagą „Północna Droga”.

Naturalną reakcją rynków wydawniczych na skandynawską modę jest poszukiwanie lokalnych opracowań przedchrześcijańskiego średniowiecza. Atrakcyjne to poletko, dające nadzieję na sukces podsycany zainteresowaniem czytelników oryginalną historią z zakątka świata mniej znanego niż Skandynawia. Polska beletrystyka ma tutaj swój dorobek i to całkiem wiekowy, bo przecież Stara baśń miała premierę w 1876 roku, a Józef Ignacy Kraszewski był prekursorem łączenia prasłowiańskich legend z udokumentowaną historią. Warto wspomnieć, że żywot jednego z opisanych przez niego Polan został przedłużony na łamach komiksu. Pod koniec lat osiemdziesiątych XX wieku Andrzej O. Nowakowski do spółki z Januszem Florkiewiczem wskrzesili Domana, łącząc polskie legendy z historią z pogranicza heroic fantasy, i dając nam przygody polskiego Conana Barbarzyńcy. W tym samym czasie losy naszych praojców przyciągnęły Zbigniewa Nienackiego, który w swojej trylogii Dagome iudex opisuje Polskę w przededniu chrześcijaństwa. A jeśli wehikuł wyobraźni przeniósł nas już do mrocznych wieków, to znowu kłania się autorka cyklu „Północna Droga” ze swoją HardąGrą oraz w kości. W obu powieściach na scenę wchodzi Bolesław Chrobry, kluczowa postać również Żółtych ślepiów. Kluczowa, bo to jego zniknięcie inspiruje do działania Medvida, głównego bohatera powieści Marcina Mortki.

Czytelnikowi narzucą się porównania Żółtych ślepiów do Wiedźmina, bo i bohater Mortki jest specem od utylizacji potwornego plugastwa, i otaczający go świat wypełniają prasłowiańskie dziwy. Różnica polega na tym, że Sapkowski wrzuca nasze legendy do jednego wora z podaniami innych europejskich ludów i w ten sam sposób tworzy swój fantastyczny świat, natomiast Mortka czerpie głównie ze słowiańskiej mitologii, a miejsce akcji to nie fikcyjna lokalizacja, a nasza polska ziemia. Nie są to jednak leśne ostępy ze Starej baśni, ani kraina Chrobrego z Hardej, a bardziej świat, gdzie dojrzewał Thorgal Aegirsson, w którym bańka realizmu pęka co chwila pod naporem baśniowej sfory. Historia Medvida rozpoczyna się na całkiem realistycznie przedstawionym dworze Chrobrego, w Gnieźnie ożywionym politycznymi gierkami pomiędzy przedstawicielami chrześcijańskiego duchowieństwa a zwolennikami pogańskich praktyk. Nagle na scenie pojawia się wilkołak, potem chatka na kurzych łapkach i upierdliwy krasnal. Magiczne stwory, o których szepczą zalęknieni dworzanie, stają się realnym zagrożeniem zarówno dla pogan, jak i bogobojnych wyznawców nowej religii. Opowieść zaczyna się jak Gra o tron, w której magia wpływa na niewielki procent fabuły, a zaraz potem stosunek realnego do mitologicznej fikcji wywraca się na lewą stronę i proza życia naszych przodków schodzi na dalszy plan. Mnogość fantastycznych postaci, zdarzeń i przedmiotów zbliża opowieść do baśni, jednak Mortka zachował strukturę fantasy – mamy tu drużynę bohaterów, jest misja do wykonania, są napotkani przyjaciele i wrogowie oraz generowane przez nich przygody. Bohaterowie to postaci o ostrych rysach. Autor po mistrzowsku rozpisał protagonistę: wielkie chłopisko z młotem bojowym w ręku, mimo pozornie topornych rysów, wzbudza sympatię czytelnika. Medvid, choć nie tak bystry i urodziwy jak popularny dziś model głównego bohatera – łączącego w sobie spryt Sherlocka Holmesa z facjatą ekranowego Supermana — to siłacz o złotym sercu, mrukowaty misiak, do którego tulą się kobiety, a niewinne sierotki ufnie lgną szukając pomocy w fantastycznych tarapatach. Choć sam pozbawiony głębszego poczucia humoru, otacza się postaciami o ciętym języku, które zabawnie podsumowują niemal każdą wymianę zdań.

Akcja toczy się niezwykle wartko i mimo że scenografia jest czasem zbyt drobiazgowo prezentowana, a sceny erotyczne odrobinę nużą powtarzalnością zastosowanych sformułowań, to dialogi i częstotliwość, z jaką na drodze bohaterów stają kolejni przeciwnicy, pozawalają zapomnieć o drobnych niedociągnięciach. W fantasy magia jest często narzędziem pozwalającym autorom wybrnąć ze ślepego zaułka, u Mortki stanowi jednak logicznie wprowadzany element świata, a nie fabularną zapchajdziurę.

Do którego tekstu rodzimej popkultury Żółtym ślepiom najbliżej? Przygody Medvida są jak Kajko i Kokosz po podniesieniu kategorii wiekowej. Baśniowa opowieść Mortki, ogołocona z wulgaryzmów, golizny i brutalnej akcji, przypominałaby świat stworzony przez Janusza Christę. Gniezno jest mroczną wersją Mirmiłowa. Medvid posturą przypomina zbója Łamignata, z młotem zamiast maczugi, tyle że sprytem i odwagą bliżej mu do Kajka. Wiedźma Gosława to oczywiście Jaga, bardziej wyuzdana i wulgarna w mowie, ale z sercem równie wielkim, co ciotka Kokosza. W lasach mnóstwo borostworów, a odpowiednik Zbójcerzy to, a jakże, niemieccy woje.

Marcin Mortka sprawdził się jako doświadczony rzemieślnik. Nic dziwnego, autor ma bogaty dorobek powieściowy, skierowany do odbiorców w każdym wieku. Bolą tylko decyzje wydawcy, bo dzierżąca młot bojowy wizualizacja Medvida na okładce wielu czytelników odrzuci, podobnie jak nachalne zapewnienia o wysokiej wartości dzieła na pierwszych stronach książki. Cała nadzieja w tytule, rodzącym pytanie – czyje żółte ślepia śledzą z cienia każdy ruch bolkowego woja?