Obcowanie z Liberą, pisarzem wybitnym

Wacław Holewiński

lutym współprowadziłem w radiowej Dwójce audycję specjalną związaną ze śmiercią Jarosława Marka Rymkiewicza. Zmarłego wspominali wybitni pisarze, reżyserzy, wydawcy, a wśród nich Przemysław Dakowicz, który powiedział o swoim przyjacielu: „Odszedł ostatni z wielkich”. Wryły mi się te słowa w pamięć, ale gdzieś z tyłu głowy stukała myśl, pytanie: czy na pewno ostatni? Nie trzeba wielkiej odwagi ani przenikliwości, aby do „wielkich” zaliczyć Antoniego Liberę. Pisarza, eseistę, tłumacza, ale też człowieka, który w żadnych okolicznościach nie obawiał się głosić rzeczy prawdziwych, choć nierzadko niepopularnych. Człowieka idącego własną drogą twórczą, stającego w opozycji zarówno intelektualnej, jak i osobistej wobec tych, którzy próbują narzucić nam stadne sądy, jedyne właściwe interpretacje, intelektualną jałowość.

I oto dostaliśmy w serii „Biblioteka Krytyki Literackiej Kwartalnika »Nowy Napis«” książkę, która moje słowa zdaje się nie tylko potwierdzać, ona w sposób szczególny podkreśla rangę dorobku Antoniego Libery. Zarówno poprzez dziewięćdziesięciostronicowe krytyczne omówienie jego dokonań literackich, translatorskich, wspomnieniowych, jak też poprzez pokazanie drogi ideowej autora. Książka to szczególna także dlatego, że na kolejnych stronach „dostajemy” samego Liberę. Liberę w pigułce, w tekstach przez niego wybranych. Oczywiście nie ma tu całych utworów, ale te fragmenty dają – bez wątpienia – pojęcie o tym, co pisze autor Madame, jak pisze, dlaczego. Dają pojęcie o tym, skąd przyszedł, w jakim jest miejscu, czym jest jego pisanie, jakich narzędzi używa, kim są jego mistrzowie.

Przejdźmy jednak na początek do tekstu Małgorzaty Judy-Mieloch. Najważniejszy w nim rozdział poświęca autorka, co zrozumiałe i naturalne, najbardziej znanemu utworowi prozatorskiemu Libery. Madame, powieść wydana w roku 1998, tłumaczona na wiele języków, uznana za arcydzieło przez tak wybitnych krytyków jak Tomasz Burek, wciąż i wciąż domaga się interpretacji, wyjaśnień, zburzenia prostych opisów, często krzywdzących autora, przypisujących mu nieprawdziwe intencje.

Juda-Mieloch, jako klucz do „pełnego rozumienia powieści”, wskazuje jej Postscriptum, będące jednak częścią utworu, a więc także fikcją. To tam „narrator, opowiedziawszy całą historię, odkrywa przed czytelnikiem, że ta opowieść nie jest ani jego wspomnieniem, ani konwencjonalnym monologiem, lecz stworzonym przez niego po latach utworem literackim”. To prawda, zapewne z elementami biograficznymi, ale przetworzonymi przez czas, doświadczenie, przez rozumienie, inne niż w chwili „dziania się” opowiedzianej historii.

Warsztat krytyczny pozwala autorce także na, zapewne odkrywcze dla większości czytelników Madame, spojrzenie na konstrukcję utworu (budowa zdań według zasad metrycznych), a w konkluzji stwierdzenie, że: „Bohater Libery nie chce przeżywać swej miłości jak »gimnazista w snach huzarskich«. Chce ją opisać jak Homer, Dante czy Shakespeare”. „Powieść w powieści”, jak pisał Jacek Łukasiewicz? Romans, jak chce większość czytelników? Powieść społeczno-obyczajowa? A może Bildungsroman? Juda-Mieloch rozkłada Madame na czynniki pierwsze: język, bohater, czas, pokrewieństwa, literackie, ideowe, biblijne, filozoficzne… Uff. Ktoś zada pytanie, po co? Powieść to powieść. Ale przecież to opracowanie krytyczne, dla tych, którzy chcą wniknąć w twórczość Libery głębiej, nie ślizgać się po powierzchni, raczej zanurkować najgłębiej jak się da…

Mniej miejsca niż Madame poświęca autorka kolejnym utworom spośród dzieł oryginalnych Libery: prozie autobiograficznej Godot i jego cień oraz tryptykowi nowelistycznemu Niech się panu darzy. Są to jednak omówienia na tyle szczegółowe, że czytelnik z całą pewnością „złapie trop”. W tym pierwszym kluczem interpretacyjnym jest relacja Libera – Beckett. Pisze Juda-Mieloch (i warto te zdania powtarzać): „To właśnie te bardziej wymagające »filologiczne« fragmenty czytelnicy Godota i jego cienia identyfikowali jako »eseje beckettologiczne«. Tymczasem w porządku relacji mistrz – uczeń są one po prostu opisami działań pochłoniętego swymi studiami adepta literatury. To naturalny element narracji w tak pomyślanej powieści”. W tryptyku nowelistycznym istotą jest czas. To, że zdarzenie z przeszłości ma znaczenie, czasami doniosłe, dziś, w chwili gdy narrator, przez przypadek albo zupełnie świadomie, do niego wraca.

Druga część tomu to wybór twórczości Libery. Nie ma w nim Madame, są natomiast fragmenty prozy autobiograficznej, nowel z tryptyku Niech się panu darzy, jest rozdział poświęcony Beckettowi (z uroczym pierwszym „spotkaniem” ośmiolatka z Godotem w warszawskim Teatrze Współczesnym), jest publicystyka z arcyważnym tekstem Teatr polski – tradycja i przyszłość (debata w Belwederze 20 września 2017 roku). Byłem świadkiem tej debaty, polemiki Libery z Olgierdem Łukaszewiczem. Świadkiem, jak wielkie wrażenie zrobiły na zebranych słowa autora Madame. Mamy także tekst, powiedziałbym, nostalgiczny, poświęcony „małej ojczyźnie” Libery, warszawskiemu Żoliborzowi. Osobny rozdział stanowią przekłady. Co tu kryć, największych, a więc: Sofokles, Horacy, Shakespeare, Racine, Goethe, Hölderlin, Baudelaire, Wilde, Kawafis, Yeats, Rilke, Apollinaire, Joyce, Eliot, Beckett i kilka innych nazwisk. Kończy tom tekst o „warsztacie” tłumacza.

Ale chciałbym w tym omówieniu zatrzymać się przy utworze szczególnym, tj. Najlepiej się nie urodzić. Przyznam, że był jednym z niewielu tekstów Libery, których wcześniej nie znałem. To rzecz poświęcona, chciałem napisać, rodzicom. Jednak byłoby to zubożenie, zawężenie tematu szczególnego. Wojny, getta, Żydów, relacji polsko-żydowsko-niemieckich, postaw wszystkich tych nacji w okresie powojennym, emigracji, szukania alibi dla czasu wojny, traum wyniesionych z okupacji, odnajdywania się w innej, komunistycznej rzeczywistości.

Proza wspomnieniowa, ale kiedy czytałem ten tekst, myślałem, że przecież to jest materiał na znakomite opowiadania, może powieści. Getto tuż przed likwidacją, matka Libery, która musi się połączyć telefonicznie z aryjską częścią Warszawy. Pajęczarz, który jej w tym pomaga. Albo: jest już po aryjskiej stronie, bez pieniędzy, dokumentów, bez pomysłu, jak się ratować. I spotkanie, które niesie nadzieję życia. Potem sielanka we dworze, piękni ludzie ze skazą kontaktów z Niemcami. Jest za to cudowny uczeń. Powojenna rzeczywistość: aresztowany przez UB ojciec Libery, rozmowa jego matki z przyrodnim bratem, funkcjonariuszem urzędu. I to pytanie: a on jest nasz? Powtórzę to pytanie: a on jest nasz? I jeszcze pani profesor, odważna, szlachetna, która wie, że w swojej opinii mającej ratować życie, musi się podpisać dwoma nazwiskami. To drugie ma znaczenie. Ale nad tym wszystkim, w moich myślach, górowało to, co wydarzyło się za murem. Na ulicach trupy, głód, za chwilę getto przestanie istnieć. I gdzieś na ulicy Żelaznej spotyka się „grono profesorów, ich asystentów i uczniów z wydziałów filozofii i filologii klasycznej dawnego uniwersytetu…”. Spotyka się, „by nie popaść w depresję i nie dać się zdegradować, by zachować kondycję, godność i ideały, czyli zajmować się tym, co jest jedynie ważne, to znaczy myślą i prawdą”. Dyskutują, kłócą się o jakiś szczegół, rozumienie jakiegoś zdania. Tym razem temat brzmiał: „O wartości logicznej sentencji Teognisa »Najlepiej się nie urodzić«”. Byli zainteresowani, byli przekonani, że warto podjąć dyskusję, a może nie chcieli ulec, pogodzić się z rzeczywistością? Czytam ten tekst i jestem nim do głębi poruszony. Bo jest w nim to, co tak rzadkie we współczesnej literaturze. Czas, jego upływ, prawda, samotność każdego z nas.

Recenzowana książka trafi do nauczycieli, literaturoznawców, zapewne też do grona wielbicieli twórczości pisarza. Może też trafi w ręce kogoś nieprzygotowanego, dla kogo Libera będzie odkryciem. Ten przewodnik pozwoli mu go rozumieć – niepowierzchownie. Pozwoli na podróż pełną zaskoczeń i niespodzianek. I zostawi poczucie obcowania z pisarzem wybitnym.