Samoswój

Wacław Holewiński

Wojciech Kudyba, musiał to być rok 2014, podesłał mi obszerny fragment Nazywam się Majdan. I zastrzegł, że to proza jego studenta. Odpisałem, że ciekawe i że chciałbym poznać całość. Mój kolega, poeta więcej niż dobry, profesor od książek, miał obawy! Czasami tak bywa, nawet wśród ludzi pióra. Ale się przyznał! Trochę żeśmy o tej prozie rozmawiali, radził się prozaik przed debiutem, niepewny, czy to, co wyszło spod jego pióra, ma jakąkolwiek wartość, czy kogokolwiek to zainteresuje, czy sposób pisania wart jest poddania czytelniczej weryfikacji. Przeczytałem książkę powtórnie – zawsze inaczej się je czyta na papierze niż na ekranie. Zajrzałem do opinii o książce i zdałem sobie sprawę, że odczytałem ją zupełnie inaczej niż inni, że nikt nie ma takich skojarzeń jak ja.

Ktoś pisze, że Petro Majdan to alter ego Kudyby, ktoś inny, że to obyty ze światem ukraiński intelektualista, doktorant z Bochum rzucony na powrót w rodzinne strony, ktoś coś jeszcze o Gombrowiczu. Tak, autor Nazywam się Majdan sam mówił, że podglebiem, zwłaszcza językowym, było dla niego miejsce urodzenia. Że w Tomaszowie Lubelskim miał te wszystkie zbitki językowe pod dachem, na ulicy, w sąsiedztwie, w szkole. Że wszystko tam było poprzetykane, pomieszane, ludzie ze Wschodu i ci osadzeni od pokoleń, repatrianci, Ukraińcy, jakieś niedobitki tradycji, zaszłości, słowa, które dawno wyszły z obiegu w innych rejonach kraju. W tym tyglu się chował, chłonął go, przyjmował za swój własny, chciałoby się powiedzieć język pierwszy, pierwotny, którego nikt nas nie uczy, który przychodzi sam.

Kudyba, sam intelektualista, to, na Boga, jednak nie Majdan! Bo Majdan to Ukraina. Bo bohater pod wieloma postaciami to sól i pieprz, cnota i brud Ukrainy, jego wcielenie, jego namiętności, historia, przepoczwarzanie się z niebytu, magmy, w naród. Wcale nie spójny, niejednorodny, w niczym niepodobny do innych narodów Europy. Wymieszany, przeżuty i przez tę Europę wypluwany, niechciany, nie nasz. Łatwo tam nie jest – tylko to wiadomo na pewno, tylko to wpisać warto w paszport i przyklepać stemplem na lata. Oby tylko na lata.

Od majdanu do majdanu. Symbolicznie przesuwa Kudyba swego bohatera po Europie, ale i po zaścianku ukraińskim. Od wsi i babuleńki, swoją drogą wiary katolickiej i Sienkiewicza trzymającej się jak opoki, do Kijowa i palących się opon, od Bochum, przez Warszawę, Sofię, po Paryż, od bimbrowni w lesie, po fabrykę, od ustaw pisanych w euforycznym nastroju rewolucji, po diabła – co tu kryć, bez słów rozpoznać w nim Janukowycza – od geszeftów i mafii, od przekupnych urzędników i policji, po podatki płacone w patriotycznym uniesieniu.

Historia? Los popaprany? Kara za grzechy? Dla mnie to nie tekst o jednostce, raczej o przepoczwarzaniu się narodu, o ucieczce od złego przeznaczenia, od pozostawania w zaklętym kręgu pobocza Europy (jak to dziś, w trakcie wojny, brzmi!). Ten Majdan jednostkowy i majdan zbiorowy to przeciąganie liny ze Wschodu na Zachód. Ale przecież bliżej mu do braci Białorusinów ze stakanem wódki, ogóreczkiem i Wysockim śpiewającym swym ochrypniętym głosem o tym, co boli i czego wyleczyć się nie da.

Trzy lata po Nazywam się Majdan opublikował Kudyba kolejne swoje prozatorskie dziecko. Znów niezbyt łatwe, dla nielicznych, dla wybranych. Co prawda tym razem to nie język był problemem. Problemem był temat. Choroba, budzenie się z niepamięci, odzyskiwanie samego siebie. Z traum, samotności, wyizolowania, jakichś zaprzeszłych grzechów, z obcości, emigracji. Powrotów, tak, powrotów też.

Oparł swą powieść autor Kamienicy na ciekawym schemacie – rozmowy wagonowej gdzieś na trasie „do Krakowa przez Rawicz i Wrocław” – Karola Tracza i Aliny Sznajder. Niezbyt młodych, po przejściach, całkiem obcych. A jednak jakoś bliskich. To Tracz, artysta grafik, opowiada. O swojej emigracji, chorobie prawie śmiertelnej, w której utracił to, co najważniejsze – pamięć, własną tożsamość, życiowe plany. Ten udar był też początkiem. Początkiem zadawania pytań, budowania siebie na nowo. Kilkadziesiąt lat myślenia w innym języku, ale przecież w chwili najcięższej próby to terapeutka z Polski, jak na tacy, podaje mu pierwotny, najgłębiej w nim tkwiący język. I umierający kuzyn, który pyta o rodziców. I przypomina, kim byli, jak oparli się komunizmowi, jak dali sobie radę.

Trudno pojąć, jak autor Majdanu głęboko, jak uczciwie wżarł się w tę ludzką materię choroby, jej uciążliwość, próby przezwyciężenia, ułożenia się z samym sobą. Nic tu nie jest oczywiste. Bo przecież każdy z nas ma jakąś pamięć wsteczną. A jeśli znika, jeśli jest tylko pustka? Więc jak z tym żyć? Dla kogo? Wracając do siebie? Czyli gdzie? Miejsca urodzenia, szczęśliwych dni – takie zdarzają się przecież wszędzie – odnajdując siebie w innych? Taką historią może być kobieta w mikrobusie do Polski wiozącym Tracza na tygodniowe wakacje. Kobieta z połamanymi rękoma, szpitalem, z nóżkami w galarecie, które jej przyniesie, ze szlafrokiem, który pomyli…

U Kudyby jest coś jeszcze. Coś, co wybrzmiało szczególnie w trzecim z pomieszczonych w Z drugiej strony tomów, w I co dalej. Może nie wydobywana na plan pierwszy, ale jednak obecna, głęboka wiara, przywiązanie do Kościoła (a może raczej do ludzi Kościoła?). Pięć długich opowiadań utwierdza w przekonaniu, że mamy do czynienia z pisarzem, który jak niewielu innych polskich prozaików potrafi mierzyć się z biedą, obojętnością, wykluczeniem, niezrozumieniem, nałogami swoich bohaterów. Stać twardo po ich stronie – bez zdziwienia, bez epatowania przypadłościami, z sympatią, czułością, empatią. Bez frywolności, rechotu, wykpiwania choroby, starości, odmienności.

Kim są bohaterowie I co dalej? To pozornie my sami, z kamienicy, bloku, z warszawskich uliczek – czasami ze środka miasta, czasami tych peryferyjnych. Młodzi, jak Luśka, której mąż „Michał poszedł z jakąś lalą w tango, ale zostawił im mieszkanie”. Im, bo Luśka została z dwójką dzieci, w ciągłej pogoni za czasem, pieniędzmi, spokojnym sumieniem. Jak znacznie starsi z Domu dla Tereski – „historii na telefon” – ojca czekającego na powrót z Niemiec córki, która podłapała tam jakąś robotę, opowiedzianej przez narratorkę, Basię, Danuśce, pensjonariuszce DPS-u. Jak historia Apolonii R., lat 36, spisana przez terapeutę, zagubionej w uczuciach, religii, literaturze. Apolonii R. przywiązanej do schematów i równie przywiązanego do nich Piotra Jona, magistra, terapeuty. Albo jak Michał Sobiesław Śmierciak, któremu wszystko się już w głowie miesza. Cudza obecność, to, co było, to, co jest, stowarzyszonego ze śmiercią, z cudzą biedą, chorobą. I wreszcie, w może najważniejszym opowiadaniu tego tomu, Niech im świeci z wielogłosem pogrzebowym, w którym jak w soczewce odbijają się wszystkie wady, wszystkie stereotypy, żale, codzienne troski tych, którzy jeszcze tu są, choć czasami ich dni są policzone. „Dla Jego bolesnej męki miej miłosierdzie dla nas i całego świata…”.

Kudyba prozaik, subtelny obserwator dnia, tygodnia, czasami chwili, nie zatrzymuje się na obrazku. Tworzy sugestywną historię swoich bohaterów. Czasami piętrową, pozornie tyczącą czego innego, ale przecież zawsze mocną, wstrząsającą. Płacz starego samotnego człowieka, który zapomniał o przywiązanym przed sklepem psie i którego wyrzuty sumienia to nie słowa, to krzyk. Zawodu? Bezradności? Własnego odchodzenia? Te pieniądze odkładane, ciułane, bo córka, bo musi mieć warunki, bo wszystko, co najlepsze, tylko dla niej. Szast prast, lokata w złoto, ta, która pozwoli na wyższy komfort… Amber Gold. Wszystko rozsypane. Może ta historia mogła, powinna była wyglądać inaczej? To oczywiste. Mogło jej być pięć albo i dziesięć wersji. Nawet przez ten telefon. Bo ważne, kto co zapamiętał, co dostrzegł, co było dla niego ważne. A jeszcze emocje i odrobina uczuć…

Kościół. „Jest prawie cicho. To prawie jest ważne, bo oznacza skazę. Niby cicho, ale nie całkiem. Cisza, ale czymś zanieczyszczona”. I znów: to nie tylko awanturnik, który może zniszczyć chwilę pogrzebowego skupienia, to także – bo przecież to cisza także symboliczna – przeżycie czyjegoś życia. Tego, którego już nie ma, ale przecież było. Dla kogoś ważne, istotne, dla kogoś było punktem odniesienia.

A może ważne jest, aby wybaczać? Trudne słowo, trudna rzeczywistość porzuconych. I szukać tego, co najważniejsze, uczuć. „A potem nagle Kaśka zaczęła opowiadać, że jak tata przyjedzie, to namówią go, żeby u nich spał, i wtedy zrobią mu zieloną noc: wysmarują go pastą do zębów, albo jakąś inną”. Po to, aby nie żyć złą przeszłością, aby budować na nowo? Przebija w tych opowiadaniach ból, tęsknota, czasami wyłania się gdzieś inny, lepszy świat, którego Kudyba dotyka rękoma swoich bohaterów. Bez tęsknoty za nim, bez sentymentów. Bo życie jest tu i teraz. Każde równie ważne.

Opowiadania zebrane? Chyba bym tego tomu nie opatrzył takim przypisem. Proza autora Z drugiej strony i tematycznie, i językowo, także fabularnie jest szersza. Łączy, meandruje, odwija się, a zaraz potem, celnym skrótem dobija do puenty. Warto, warto go czytać. Bo bez wątpienia to głos w polskiej pozie oddzielny, samoswój, niepowtarzalny.