Herstoria sztuki

Aleksandra Kumala

Pomysł na tę książkę zrodzić się miał przypadkiem, podczas przeglądania magazynu o sztuce. To właśnie wówczas Ali Smith – szkocka pisarka, autorka bestsellerowego cyklu Pory roku – natrafiła na fotografię fresku Francesca Del Cossy z Palazzo Schifanoia w Ferrarze.

Dzieło przedstawiało „mężczyznę w łachmanach, być może jednego z najprzystojniejszych na świecie, odzianego w zniszczone wspaniałe szaty. Wyglądał zarazem biednie i bogato, jakby był zrujnowany, a jednocześnie jak gdyby nic nie było go w stanie złamać” – wspominała w wywiadzie dla „The Guardian” z 2014 roku, dodając: „Ten obraz wydał mi się jednym z najwymowniejszych, jakie kiedykolwiek widziałam”. Jej zachwyt był na tyle silny, że razem z partnerką, artystką wizualną i filmowczynią Sarą Wood, wybrała się w podróż do Włoch, aby zobaczyć dzieło na żywo. I choć po powrocie rozpoczęła prace nad inną prozą, przerwała ją po kilku miesiącach, by rzucić się w wir renesansowych lektur i spróbować dowiedzieć się czegoś więcej o tajemniczym artyście.

Del Cossa, renesansowy malarz quattrocenta, urodzony w Bolonii i zmarły (najprawdopodobniej w wieku czterdziestu dwóch lat) w Ferrarze, jest autorem cyklu fresków przedstawiających alegorię miesięcy w wielkiej sali Palazzo Schifanoia oraz kilkunastu zachowanych do czasów współczesnych prac znajdujących się m.in. w zbiorach National Gallery w Londynie czy tamtejszego British Museum. Jak czytamy w powieści: „Nie ma tego za dużo […]. A w tych szczątkach informacji, które wyskakują, gdy się go gugluje, zawsze jest wzmianka, że wiadomo o nim bardzo mało”.

Nic na przykład nie wiadomo o tym, aby Del Cossa był kobietą; w zmaskulinizowanym, patriarchalnym świecie renesansowej sztuki malarki należały do rzadkości – nie bez powodu dziś znamy nazwiska zaledwie kilku z nich. Podczas gdy Linda Nochlin – z początkiem lat 70. XX wieku – pytała wprost, „dlaczego nie było wielkich artystek”, w powieści Jak być jednym i drugim (2014, wyd. polskie 2025) Smith odpowiada na to pytanie w sposób genderowo przewrotny: może były, tylko uchodziły za mężczyzn?

Tę feministyczną wariację na temat klasycznej Künstlerroman, z różnymi odmianami kobiecej emancypacji, odkrywania własnej seksualności i przełamywania społecznych norm w tle, rozwija ona w jednej z dwóch części książki, zatytułowanej Oczy. Drugą z nich – noszącą tytuł Kamera, gatunkowo bliską prozie spod znaku coming of age – poświęca postaci George/Georgii, mieszkającej w Cambridge szesnastolatki obsesyjnie skupionej na poprawności gramatycznej i próbującej poradzić sobie z nagłym odejściem matki, alkoholizmem ojca oraz zagubieniem młodszego brata.

To właśnie sztuka – tak uwielbiana przez nieboszczkę, doktorkę Carol Martineau, absolwentkę historii sztuki i women’s studies, aktywistkę subvertisingową, która niedługo przed śmiercią zabiera dzieci do Palazzo Schifanoia – staje się dla nastolatki najskuteczniejszym narzędziem radzenia sobie ze stratą, żałobą i traumą, a dla nas, czytających, rodzajem portalu łączącego pozornie odległe od siebie postaci, epoki i plany narracyjne.

Wspomniany we wstępie fresk to motyw przewodni i klucz interpretacyjny, który podsuwa nam autorka; z cech charakterystycznych tej malarskiej techniki – podwójności, warstwowości, przenikalności – Smith czyni nadrzędną zasadę organizującą całość jej literackiego projektu: od elementów narracyjno-fabularnych i stylistyki językowej części renesansowej, przez wizualne, takie jak okładka (znajdująca się na niej fotografia, przywoływana w rozmowie George z przyjaciółką – przedstawia Sylvie Vartan i Françoise Hardy, francuskie gwiazdy muzyki yé-yé i bliskie przyjaciółki) czy ilustracje tytułowych Oczu i Kamery (autorstwa del Cossy i Sarah Wood), aż po wprowadzenie do obiegu wydawniczego dwóch wersji, prezentujących najpierw historię Francesca, a później George lub odwrotnie.

Tego rodzaju „postmodernistyczne sztuczki” – jak na łamach „The Washington Post” Ron Charles nazywał zabiegi Smith, jednocześnie chwaląc ich skuteczność i efektowność – składać się mają na erudycyjną, starannie wykoncypowaną powieść o dojrzewaniu, zyskiwaniu podmiotowości i autonomii; o sztuce i miejscu kobiet w jej panteonie, a także o więzi łączącej matki i córki oraz o żałobie.

Jeśli jednak miałabym wskazać jeden z nielicznych momentów, kiedy ta proza faktycznie do mnie przemówiła, byłaby to zupełnie niepozorna scena, w której George schodzi do kuchni przygotować głodnemu bratu grzankę: „Rozsmarowuje na niej dość grubą warstwę masła, a potem ten sam nóż, bez mycia, wkłada prosto do dżemu, bo nikt tego i tak nie zauważy. Robi to właśnie dlatego, że nikt nie zauważy, może teraz do końca życia zostawiać resztki masła w każdym dowolnym dżemie”. Jednoczesna przyziemność i definitywność tej konstatacji oddziałuje na mnie dalece bardziej niż regularnie wytaczane przez Smith działa intertekstualnych nawiązań i błyskotliwych narracyjnych synchronii.

Moje subiektywne niedosyty nie zmieniają oczywiście krajobrazu pola literackiego, nie pomniejszają także symbolicznego kapitału, jakim cieszy się Smith – za ilustrację jej pozycji posłużyć może fakt, że Jak być jednym i drugim plasuje się na 99 miejscu listy 100 najważniejszych książek XXI wieku według „The New York Times”. Jeśli dodać do tego szereg zdobytych przez pisarkę nagród i cztery nominacje do Bookera oraz całkowitą dominację – w międzynarodowej i rodzimej recepcji twórczości Szkotki – retoryki literackiego geniuszu i boskiej alchemii, deklarację o całkowitej odporności na tę twórczość, a wręcz o przemożnym braku zrozumienia dla skali jej fenomenu można by odczytywać jako akt czczej przekory. Przyznaję jednak szczerze, bez cienia skandalizujących ambicji: Jak być jednym i drugim to dla mnie przykład powieści, którą z powodzeniem można by dołączać do wakacyjnych wydań popularnych kolorowych magazynów – z alternatywą w postaci serum do twarzy, kremu z filtrem lub nawilżającego balsamu w prezencie. 

Najpewniej mój przypadek jest odosobniony; rozumiem stojący za powieścią koncept, uniwersalną wymowę, doceniam warsztatową sprawność (schaotyzowany strumień świadomości Oczu kontra trzecioosobowa narracja w stylu zero Kamery). Nie przekłada się to jednak na intensywność czytelniczych doznań, współodczuwanie z postaciami albo chociaż autentyczne zainteresowanie ich losem. Doceniając erudycyjny wymiar tej prozy, pozostaję na nią odporna. W alternatywnych herstoriach – również sztuki – szukam czegoś więcej niż wprawnych warsztatowych tricków.