Wojna za progiem

Wojciech Górecki

W ciągu dwunastu miesięcy, które minęły od rozpoczęcia przez Rosję pełnowymiarowej inwazji na Ukrainę – piszę te słowa w połowie lutego 2023 roku – na temat wojny ukazała się w Polsce już mała biblioteka. I ciągle pojawiają się nowe książki. Autorzy oczywiście zdają sobie sprawę, że nie sposób w pełni opisać procesu w trakcie jego trwania, jednak potrzeba utrwalenia toczącej się na naszych oczach historii w formie mniej ulotnej niż prasowa notatka czy pospieszna relacja telewizyjna jest silniejsza. Ambitny, zainteresowany tematem czytelnik już na tym etapie oczekuje bardziej pogłębionych opisów i poważniejszych analiz wykraczających poza doraźną reporterkę.

W tej konkurencji oczywistą przewagę mają czynni dziennikarze, którzy zajmują się Ukrainą od lat i niejednokrotnie tam bywali, a charakter pracy umożliwia im kolejne podróże. Wśród omawianych publikacji dotyczy to przede wszystkim Zbigniewa Parafianowicza związanego z „Dziennikiem. Gazetą Prawną”, współautora – wraz z Michałem Potockim – dwóch książek poświęconych współczesnej Ukrainie. Ale dorobek Marka Sygacza, dziennikarza Telewizji Polsat, który śledzi wydarzenia na Donbasie nieprzerwanie od 2014 roku i kręci na ten temat nagradzane filmy, także budzi uznanie. Z kolei Jakub Maciejewski, choć wcześniej Ukrainą zajmował się dorywczo, na froncie i jego zapleczu spędził w sumie ponad pięć miesięcy.

Czymś, co łączy wszystkie trzy książki, jest pewna prostota narracji, którą należy uznać za atut – wobec wielkiej tragedii szukanie wyrafinowanej formy wydaje się wręcz niestosowne (w najmniejszym stopniu uwaga ta dotyczy reportażu Maciejewskiego). Prostotę ową odzwierciedlają już tytuły. Podtytuł książki Parafianowicza to Ukraina na wojnie, a Sygacza – Wojna o Ukrainę. Z kolei Maciejewski zatytułował książkę po prostu: Wojna. Reportaż z Ukrainy. Wszyscy autorzy przypominają też, że wojna toczy się nieprzerwanie od 2014 roku, zaś obecnie mamy do czynienia z jej nową odsłoną. Choć według Parafianowicza sam konflikt zaczął się dekadę wcześniej – od otrucia Wiktora Juszczenki, wyborów sfałszowanych na korzyść wspieranego przez Moskwę Wiktora Janukowycza oraz pierwszego Majdanu, który wymusił powtórzenie elekcji, co upokorzyło Władimira Putina. Dziennikarz pisze o tamtych wypadkach w Prologu, by w innym miejscu dojść do następujących wniosków: „Dla Putina próba zawładnięcia Ukrainą była procesem umieszczonym na osi czasu: od pomarańczowej rewolucji 2004 przez Majdan 2013—2014 i aneksję Krymu do inwazji 2022 roku. Jeśli przyjąć takie założenie, decyzję Kremla o ataku należy uznać za racjonalną. Plan wojny był zuchwały, a konkluzja, jaka z tego płynie, jest pesymistyczna: rosyjski prezydent nie ma obecnie wyboru – albo doprowadzi Ukrainę do upadku i podporządkowania się Rosji, albo on sam upadnie. W tym sensie należy przyjąć do wiadomości, że Putin na Ukrainie jest gotowy na wszystko”. Jest to „ponowoczesna wojna kolonialna”, co skłania do ostrożnego optymizmu – w historii „wojny o utrzymanie kolonii kończyły się zazwyczaj porażkami”.

Książka Parafianowicza jest udanym połączeniem reportażu i pogłębionej publicystyki. Obok relacji z Buczy, opisu charkowskiej kostnicy, rozmów z pisarzem Serhijem Żadanem czy portretu muzyka Andrija Chływniuka (zasłynął wykonaniem a capella Czerwonej kaliny w opustoszałym Kijowie), znajdziemy tam rozdział poświęcony ostatnim miesiącom przed inwazją. Choć w „wolnym świecie” w wojnę na taką skalę nikt lub prawie nikt nie wierzył, wszyscy – w tym Polska i sama Ukraina – jednocześnie się do niej przygotowywali. Cytując polityków i wysokich urzędników (część tych, do których udało mu się dotrzeć, występuje pod nazwiskiem, część określanych jest jako „źródło”), autor odtwarza sposób myślenia decydentów. Za kluczowe dla relacji polsko-ukraińskich uznał nieformalne rozmowy podczas szczytu w Wiśle 20—21 stycznia 2022 roku. To po nich zapadła decyzja, że dostarczymy Ukraińcom amunicję, choć kanały dostaw istniały już wcześniej. USA, które oceniały, że „Kijów padnie najpóźniej czwartego dnia inwazji”, jednocześnie dzieliły się z sojusznikami danymi wywiadowczymi, publikując niektóre z nich w mediach (z pominięciem szczegółów operacyjnych). Putin, przekonany, że korzysta z „okna możliwości” (podzielony i słaby Zachód, „komediant” u władzy w Kijowie), był z kolei, według dyrektora CIA, odcięty od informacji innych niż te, w które wierzył. Parafianowicz ujawnia także kulisy kontaktów rosyjsko-ukraińskich w marcu 2022 roku oraz ubiegłorocznej misji oligarchy Romana Abramowicza podróżującego do Kijowa i Stambułu przez Polskę.

Książka Marka Sygacza skupia się na Donbasie, który krótko po powstaniu separatystycznych „republik ludowych” zniknął ze światowych mediów, choć walki toczyły się tam przez cały czas. Spośród dwudziestu jeden rozejmów, zwanych „reżimami ciszy”, jakie ogłoszono do lipca 2020 roku, najdłuższy utrzymał się dobę. Do 2016 roku przez strefę walk przeszło już około trzysta tysięcy ukraińskich żołnierzy – szacowano wtedy, że zespół stresu pourazowego, PTSD, dotknął co najmniej piętnastu procent z nich, ale szansę na leczenie miały tylko jednostki (w 2017 roku po powrocie do domu samobójstwo popełniło pięciuset żołnierzy). Ponad dwie trzecie objętości książki to relacje z lat 2014—2016 i kolejnych podróży autora na front oraz jego zaplecze. Sygacz pisze o życiu codziennym na wysuniętych pozycjach, kreśli sylwetki poznanych tam żołnierzy, przybliża fenomen „cyborgów” (obrońców donieckiego lotniska, którzy przez dwieście czterdzieści dwa dni stawiali opór najeźdźcy), a przede wszystkim – przedstawia logikę wojny, w myśl której w zajętym na kwaterę batalionu domu ważniejsza od patio z fontanną jest solidna piwnica. Gdy słyszy od bojownika o pseudonimie „Samuraj”, że ten kieruje się ewangelią i kodeksem bushidō oraz jest gotowy umrzeć „za Ukrainę, za swoich braci”, notuje: „Są takie frazesy, od których bolą zęby. Ale na wojnie frazesy tracą gdzieś swój nieznośny w każdej innej sytuacji patos. Może dlatego, że tu pewne słowa przestają być puste. Odzyskują pierwotne znaczenia. Śmierć znaczy śmierć. Prawdziwą, bo codzienną. (…) Język czasu wojny to język prostych pojęć”. Książkę kończą relacje z ostatnich miesięcy, z Buczy i znowu z Donbasu. W ostatniej scenie towarzyszymy rodzinie, która zdecydowała się na ewakuację. „Cztery pokolenia, dwa domy” musiały się zmieścić w pociągu nawet nie w jednym wagonie, a w półotwartym przedziale. Najmłodsza dziewczynka miała sześć lat – tyle samo, co senior rodu w momencie wybuchu drugiej wojny światowej.

W książce Jakuba Maciejewskiego uderza wielosłowie. Część opisanych przez niego historii z Charkowa czy Czernihowa, a także z wiosek i miast Donbasu, intencjonalnie się powtarza, choć nie ma to konstrukcyjnego uzasadnienia, inne są przegadane (redakcja nie zapanowała nad materiałem). Denerwują nadużywane przymiotniki – strach musi być „potworny”, inwazja „złowieszcza”, a okupacja „straszna”, co wzbudza „sprawiedliwy”, ewentualnie „święty” gniew. Egzaltacja autora mocno ociera się o grafomanię, a niektóre zdania tę granicę przekraczają („Gdy podniosłem wzrok znad tego tragicznego widoku…”). Razi także brak znajomości wielu kulturowych kontekstów. Na przykład porzekadło „Komu wojna, komu rodzona matka” nie jest ukraińskie, lecz rosyjskie, względnie ogólnosowieckie, i nie oznacza podziału „na tych, co idą walczyć, i na tych, którzy chowają się pod spódnicami matek”, ale na cierpiących oraz tych, którzy czerpią z wojny korzyści (drugich „karmi” ona niczym matka). A jednak reportaż Maciejewskiego ma swój urok. Autor jest szczery i autentyczny, a dziecięco naiwne pytania („Jakim człowiekiem może być taki snajper, który mierzył do irpieńczyków”) zadawali i zadają sobie chyba wszyscy śledzący przebieg tej wojny. Maciejewski trafnie opisał mentalność ludzi z Donbasu, spośród których wielu nie miałoby nic przeciwko przyłączeniu całego regionu do Rosji („»Politycy na górze się pokłócili, a zwykli ludzie cierpią« – opowiadała mi jedna kobieta w Donbasie” – pisze i zadaje pytanie, czy Polacy w 1939 roku też mogli chcieć jedynie pokoju, nie zaś skutecznej obrony, a wojnę widzieć jako konflikt między Hitlerem a władzami w Warszawie).

Właśnie polskie konteksty są tym, co najbardziej wyróżnia książkę Maciejewskiego wśród pozostałych publikacji o wojnie rosyjsko-ukraińskiej. Stąd zdjęcie Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, cytaty z Wesela Wyspiańskiego czy nawiązania do Sienkiewicza, który na froncie pod Bachmutem brzmiał zadziwiająco aktualnie – autor spotkał tam osoby jakby żywcem wyjęte z Ogniem i mieczem i przyznaje, że „Sienkiewicz pomagał mi zrozumieć Donbas”. Polska odrodziła się w 1918 roku. Czy teraz, zastanawia się Maciejewski, nie zmartwychwstaje właśnie Rzeczpospolita, „ta większa, republikańska, wolnościowa”?