Everywoman w świecie patriarchatu
Agnieszka Budnik
Lauren Groff w powieści Dzikie bezkresy (The Vaster Wilds) dokonuje śmiałej dekonstrukcji mitu założycielskiego Ameryki, oddając głos postaci dotąd marginalizowanej – służącej.
Młoda kobieta ucieka z kolonii Jamestown w roku 1609, w czasie wielkiego głodu, dziesiątkującego pierwszych osadników. Autorka, znana z feministycznych reinterpretacji historii (jak we wcześniejszej książce Matrix o średniowiecznej przeoryszy), tym razem snuje surową opowieść splecioną z przypowieścią o duchowej odnowie. Dzikie bezkresy, określane zarówno mianem przypowieści, thrillera, jak i powieści survivalowej, czyni lekturę przejmującym doświadczeniem – od fizycznej grozy walki o życie po metafizyczne pytania o wiarę, naturę i przeznaczenie kobiety w zdominowanym przez mężczyzn świecie.
Główna bohaterka Dzikich bezkresów jest anonimowa – narrator określa ją po prostu jako „dziewczynę”, podkreślając uniwersalny wymiar jej losu. Bezimienna postać uosabia archetyp „każdej kobiety” (everywoman) zanurzonej w opresyjnym porządku patriarchalnym. Jako nieślubne dziecko podrzucone do przytułku, potem służąca zdana na łaskę możnych, od najmłodszych lat doświadcza przemocy systemowej i sytuacji odbierających jej podmiotowość. Groff odwraca jednak tę narrację: dziewczyna nie czeka potulnie na wybawienie, lecz sama ucieka z kolonii – z piekła głodu, chorób i przerażających aktów, o których dowiadujemy się stopniowo. Pisarka daje swojej bohaterce sprawczość i odziera konwencję kolonialnych mitów z ich triumfalizmu. Zamiast „zdobywcy” czy „pioniera” pierwszoplanową postacią staje się młoda służąca przywiedziona do Nowego Świata. To mitologia opowiedziana z perspektywy kobiety, która nie jest ani zwycięzcą, ani kolonizatorem – raczej ofiarą cudzej żądzy władzy i, pisząc oględnie, niefortunnej pozycji społecznej, jako dziewczyny bez posagu i nazwiska. Ten kobiecy punkt widzenia ujawnia napięcie między patriarchalnymi schematami postrzegania kobiet – jako istot świętych i czystych bądź grzesznych i demonicznych – a realnym doświadczeniem bohaterek, które nie mieszczą się w tych wąskich ramach.
Groff udaje się stworzyć opowieść, w której protagonistka balansuje między tymi dwoma stereotypami. Z jednej strony dziewczyna pełni funkcję opiekunki i karmicielki – z oddaniem zajmuje się maleńką Bess, córką swej pani, znajdując w macierzyńskiej trosce namiastkę życiowej radości. W tych chwilach jawi się niemal jak młodziutka Madonna z dzieckiem – uosobienie niewinnej czułości. Z drugiej strony, obserwując bezczeszczenie zwłok dziecka i nie poddając się seksualnym żądzom pastora, posuwa się do morderstwa w samoobronie. Kobieta niegdyś postrzegana niemal jako anielska piastunka, nagle zostaje napiętnowana jak demon. Ten mechanizm świętej i wiedźmy, dziewicy i ladacznicy, od wieków obecny w patriarchalnej kulturze, Groff z wyczuciem rozpisuje na nowo. Pokazuje, że żadna z tych masek nie oddaje prawdy o bohaterce: jest ona przede wszystkim człowiekiem z krwi i kości, istotą o złożonej psychice, zdolną do czułości i do gniewu, do ofiary i buntu. Uciekając samotnie w zimowy las, dziewczyna zrzuca z siebie narzucone role. Jej ucieczka to akt samoocalenia i niezgody na świat, w którym kobiecie odmawia się prawa do bycia po prostu człowiekiem.Groff analizuje przemiany wewnętrzne zachodzące w bohaterce podczas tej wycieńczającej wędrówki – zwłaszcza kruszenie się wpojonego jej od dzieciństwa obrazu świata. Dziewczyna wychowana została w kulturze chrześcijańskiej, która kazała jej czekać na zbawcę. Te głęboko wdrukowane wyobrażenia – o miłosiernym Bogu Ojcu, o sprawiedliwym porządku świata, w którym cnota zostanie nagrodzona – zderzają się brutalnie z rzeczywistością. Już pierwsze dni na wolności uczą ją, że jeśli ma przeżyć, musi liczyć wyłącznie na siebie. W lesie nie ma miejsca na złudzenia – głód i mróz szybko weryfikują każdą fałszywą wiarę czy nadzieję.
Dziewczynie towarzyszą wizje i iluzje: to jej marzenia, fantazje i wspomnienia, obecne niemal jako osobne postaci podczas samotnej wędrówki. Aby nie oszaleć z samotności, bohaterka ucieka w świat wyobrażeń: nadaje cechy ludzkie przedmiotom (kubek, siekierka i koc stają się „towarzyszami podróży”, a nade wszystko buduje w myślach postać wyimaginowanego wybawcy. Wierząc, że na północy mogą stacjonować życzliwi Francuzi, snuje wizję idealnego trapera, który przygarnie ją do swej chaty. Groff opisuje te rojenia z czułą ironią – w umyśle wychłodzonej dziewczyny powstaje cała utopijna sceneria: ciepła chata nad jeziorem, spiżarnia pełna miodu i suszonych owoców, silny, lecz dobroduszny mężczyzna o łagodnych oczach (bohaterka składa go z pamięci o pewnym czułym marynarzu, jedynym mężczyźnie, który okazał jej ciepło).
Najbardziej fundamentalnej metamorfozie ulega wiara religijna bohaterki. Początkowo dziewczyna wciąż myśli kategoriami Kościoła – karci się cytatami z Biblii, w snach dręczą ją wizje potępienia. Jednak im głębiej wchodzi w dzicz, tym bardziej zaczyna kwestionować dogmaty wpajane przez księży. Czy zawołanie o czynieniu sobie ziemi poddanej – z Księgi Rodzaju – rzeczywiście pozwala na zabijanie i tyranizowanie wszystkich istot? – zastanawia się, gdy przychodzi jej zabijać zwierzęta, by przetrwać. Odkrywa, że wszystko, czego nie da się podporządkować, zostaje uznane za wrogie i przeznaczone do zniszczenia. Zaczyna dostrzegać obłudę osób takich jak pastor, który pod płaszczykiem nawracania pogan wyjechał do Ameryki z czystej żądzy władzy i majątku. Dziewczyna pojmuje w końcu, że za głosem Boga w jej życiu zawsze stali konkretni mężczyźni, którzy przemawiali w imieniu Stwórcy, by usprawiedliwić własną przemoc. W umyśle bohaterki padają kolejne filary wiary: po śmierci dziecka traci wiarę w boską opiekę, widząc okrucieństwo ludzi, traci wiarę w autorytet Kościoła. W zamian stopniowo rodzi się inny rodzaj duchowości – surowy, pozbawiony dogmatów mistycyzm zakorzeniony w naturze.
Jednym z największych atutów Dzikich bezkresów jest styl, którym Groff maluje zarówno realistyczne detale, jak i wizje na pograniczu snu i jawy. Powieść napisana jest w trzeciej osobie, ale w mowie pozornie zależnej, „zrośniętej” ze świadomością bohaterki – świat filtrujemy przez jej zmysły, myśli i halucynacje. Groff ponadto dozuje ekstremalne doświadczenia i fakty z przeszłości ziarno po ziarnie, by czytelnik niemal fizycznie poczuł narastające cierpienie postaci. Język jest na pozór prosty – zdania często krótkie, raportujące kolejne czynności przetrwania – i nadaje narracji surową, minimalistyczną fakturę odpowiadającą ascetycznym warunkom bytowania w dziczy. Jednocześnie w opisach przyrody nabiera lirycznej, onirycznej wręcz obrazowości. Gdy dziewczyna spogląda na skute lodem drzewa w świetle gwiazd, widzi srebrzący się las i roziskrzony śnieg. Niemal baśniowe metafory kontrastują z brutalnym realizmem scen, w których bohaterka opatruje krwawiące rany stóp czy zabija małe zwierzęta, by nie umrzeć z głodu. Pisarka z premedytacją buduje dysonans: drapieżna natura jest równocześnie okrutna i olśniewająco piękna, a bohaterka doświadcza zachwytu i grozy jednocześnie.
Ten dualizm stylu – surowy realizm przeplatany poetycką wizją – świetnie oddaje stan umysłu dziewczyny na granicy wyczerpania. Głód, choroba i samotność sprawiają, że momentami popada ona w stany podobne do transu czy gorączkowego snu. Koszmarne wizje przeszłości (jak przebłyski scen gwałtu) nawiedzają ją nocami, a z kolei w chwilach uniesienia kontempluje przyrodę w niemalże mistycznej ekstazie. Proza oddaje to płynnym przechodzeniem od zdań krótkich, urywanych – oddychających lękiem – do rozlewających się wielokrotnie złożonych okresów, gdy bohaterka wpada w zachwyt lub religijne uniesienie. W finale powieści Groff pozwala sobie na prawdziwie odważne zabiegi stylistyczne: ostatnie akapity to natchniony strumień świadomości.
Groff splata w finale wątki osobistego katharsis bohaterki z szerszym przesłaniem. Los jednostkowy dziewczyny staje się figurą szerszej prawdy o początkach Ameryki i o kondycji człowieka. Z jednej strony pisarka przypomina o ciemnej stronie kolonizacji – zbrodniach dominacji popełnionych rzekomo „w imię Boga”, których echo pobrzmiewa do dziś. Z drugiej strony, ostatnie akordy powieści wybrzmiewają jak hymn pochwalny ku czci życia i natury, przypominając, że ludzkość może przetrwać tylko w pokorze wobec świata przyrody. W wizji Groff to czułość i szacunek do istnienia, a nie podbój, stanowią jedyną drogę do odkupienia.