Dokolusia
Kamila Dzika-Jurek
Przedziwna to powieść. Celowo rozpołowiona. Z dwoma protagonistami, z których jeden jest alter ego autora – podstarzałym pisarzem pędzącym samotne życie na prowincji. Drugi natomiast niepewnym jutra bumelantem, czekającym jednak na tę jedną okazję, która odmieni jego marny los.
Nowa powieść Waldemara Bawołka Prowincja/Warszawa jest złożona dość pedantycznie z dwóch części równych niemal co do strony. Pierwsza nosi tytuł Vita Nuova i opowiada o jednym dniu z życia Światka – „syna Ludmiły i Walmora” (parodiując patriarchalny język Starego Testamentu, Światek wymieni wszystkich swoich męskich przodków, co zajmie mu bez mała pół strony), który czekając na telefon od przyszłego pracodawcy, odsłania przy okazji kulisy wielu swoich przygód. W większości są to jedynie podróże wewnątrz własnej głowy. Ładny łaciński tytuł części jest z kolei nazwą firmy, w której bohater stara się o posadę (żeby było bardziej komicznie: to market całodobowy), ale też przewrotnym określeniem nowego rozdziału życia, na który czeka niecierpliwie bohater. Tego „rozdziału”, który przeniesie go, jak sądzi Światek, o „grzędę wyżej”, spełni jedno z jego największych marzeń: o awansowaniu na społecznej drabinie.
Druga połowa powieści natomiast – tytułowa Prowincja/Warszawa – to już zupełnie inny rodzaj literatury. Autor jakby tuż przed tą częścią nagle mocno zaciąga hamulce. Szybki, migawkowy w pierwszej połowie tekstu sposób obrazowania – prawdziwa literacka rejterada przez obrazy, twarze napotykanych ludzi, dialogi z nimi – zmienia się nagle w rodzaj pisanego z wielką uważnością, fabularyzowanego dziennika. W tym dzienniku zmęczony, melancholijny sześćdziesięciolatek (prawdopodobnie pisarz, bo jak powie: „We śnie zapadam w odrętwienie, by obudzić się na kilka liter”), wraca pamięcią do minionych spraw, ale i drobiazgowo rejestruje swoje codzienne życie. Życie, jak mówi, „dojrzewające do śmierci”.
Wiele jest tutaj scen, w których bohater niemal zastyga w jednej pozie, stając na przykład w oknie rodzinnego domu, paląc papierosa i opisując świat widziany zza szyby. Nagle liczy się to, co jest tu i teraz, widziane z bliska: gałąź jabłoni, wyschnięta kępka trawy, stara sąsiadka rozgarniająca ziemię w swoim ogródku. Zresztą dla większości bohaterów tej prozy – „miejscowych”: Ryśków, Królów, Morajdów – myślenie o wielkim świecie ma służyć jedynie ćwiczeniom wyobraźni, rozrywce snucia marzeń o przygodach, które się nigdy nie spełnią. Podróżowanie na niby, jazda w wielki świat, ale tylko w ponawianym codziennie rytuale rozmowy z innymi – oto przeważnie los bohaterów powieści Bawołka.
Postacie z jego książek rzadko opuszczają tę gęsto zabudowaną w prowincjach przestrzeń między karczmą, malutkim rynkiem a kościołem – jak w Echu Słońca synowie opiekujący się matkami i wydreptujący jedynie ścieżkę do pobliskiego sklepu. Wystarczy im samo śnienie o wielkich podróżach i udział w wyobrażonych awanturach. Ale jaki naprawdę jest ten wielki świat – o czym dowie się bohater drugiej części, odwiedzający co jakiś czas stolicę, by pożyć przez chwilę innym życiem – pozostaje trochę sparodiowaną, a trochę na serio tajemnicą. Otacza ona tytułową prowincję jak mgła nad zamkiem z utworu Franza Kafki. To coś ważnego, kształtującego wyobrażenie bohaterów o wielkości świata, ale czym jest i po co – tego dokładnie nie wiedzą.
U Bawołka, ponad wiek po wydaniu Chłopów Reymonta, życie na wsi to życie nadal w kole rytuału, choć u autora prowincjusze to przeważnie drobne pijaczki i zmęczeni życiem robotnicy z dziada pradziada, zachowujący swój szczególny, tajemniczy koloryt jak bohaterowie wspomnianego Zamku. Synowie dekarzy, łaziebników, sparodiowani u pisarza patriarchowie: „Waldeusi” i ich dzisiejsze wnuki. Niczym herosi wysiadują na przystankach autobusowych, „uspokajając wichry i nawałnice, oddalając rzeczne potwory”.
Temat niespełnienia proza autora Le petit mort wynosi do rangi najważniejszej kwestii. Żaden z bohaterów Bawołka nie doświadczy spektakularnego sukcesu, a miłość zostanie sprowadzona do pospiesznych amorów albo jedynie marzeń o nich (kochanka Światka, Sabinka, jest mężatką, a Marta, w której kocha się bohater drugiej części – woli kobiety). „Całe życie na coś czekałem, na coś, co mnie odmieni. Nie zdawałem sobie sprawy, że to czekanie to także starzenie się” – powie pisarz. Prowincja/Warszawa to dobrze poskładana, przemyślana i mądra literatura o życiu jako samym czekaniu, które jednak zwykle nie przynosi wymarzonych spotkań i odmian losu (odwołanie do słynnej sztuki Samuela Becketta wydaje się tutaj aż nadto widoczne). Kiedy jednego bohatera autor pozostawi w wypatrywaniu kolejnej szansy (pierwsza część o przygodach Światka kończy się wszak znacząco powtórzonym: „jutro, jutro”), ustami drugiego powie wprost, że w życiu czekać nie warto, że czekanie jest częścią naszej tęskniącej do czegoś więcej natury, choć w rzeczywistości niczego nie zmienia. Czekając, starzejemy się, zbliżamy się do śmierci, od młodości pozostając w złudnym kole marzeń o cudownych zmianach. Zaklęci w czasie jak w zapętlonej melodii. „Tańcowała dokolusia…” – wspomni nie bez powodu, choć mimochodem, znaną kołysankę bohater VityNuovy. Słowo „mimochodem” dobrze oddaje prozę Bawołka, która rzeczy ważne podaje w sposób nienachalny, delikatny. Czy znajdzie się jednak dociekliwy czytelnik, który to odnajdzie i doceni, biorąc pod uwagę, jak gęsta od znaczeń i ukrytych tropów jest to powieść?