Powrót na wrzosowisko
Karolina Chyła
W to, że Wichrowe Wzgórza są świetną kanwą dla wszelkiego rodzaju interpretacji, adaptacji, przepisań i retellingów – wątpić nie sposób. Jakość tych propozycji to inna sprawa, obrastająca zażartymi sporami. Powiedzmy więc od razu, że wersja prezentowana przez „Audiotekę” należy do kategorii tych dobrze działających, solidnych maszyn, które bezpiecznie zabierają człowieka w daleką podróż. Dreszczy metafizycznych raczej nie będzie.
Sporo uwagi należy się przekładowi Piotra Grzesika. Jest to przekład dobry, zręcznie oddaje tę kwiecistość narracji, która zwłaszcza w wypadku Johna Lockwooda zabarwia się odcieniem pompatyczności, a w dialogach nierzadko przechodzi w komizm. Część decyzji tłumacza budzi jednak pewne wątpliwości. Nie całkiem spójnie prezentuje się sprawa archaizacji. Słyszymy więc chociażby, że Ellen Dean to osoba „aktywna”, że Catherine odczuwała „nadmiar emocji”, trzykrotnie pada wyjątkowo potoczne „jak o mnie chodzi”. Z drugiej strony natomiast mamy na przykład taką orację Heathcliffa, w której bardzo pięknie i w zupełnej zgodzie z duchem języka wieku XIX falują poufałość i oficjalność: „Ha, panna Linton! (…) Rad jestem, iż ją spotykam. (…) chcę pannę prosić o pewne wyjaśnienia (…). I owszem, masz panna powody, aby się rumienić”. Zdarza się też czasami w tekście Grzesika przesadna wierność wobec angielskiej składni: „Powiedział, że najprzyjemniejszym sposobem spędzenia (…) dnia jest leżeć od rana do wieczora na kępie wrzosu, z pszczołami, które brzęczą sennie pośród kwiecia, (…) z błękitnym, bezchmurnym niebem i blaskiem słońca, które świeci jednostajnie”.
Gwara, jaką mówi służący Joseph oraz kilka postaci epizodycznych, nie jest żadną gwarą rzeczywistą, dosłownie przeniesioną na grunt powieści, ale dziełem tłumacza, pewną wariacją na temat mowy beskidowych górali. Sam pomysł trzeba uznać za znakomity i prawdziwie ambitny, przywrócenie ludowym postaciom Brontë ich dosadnego i dźwięcznego języka, nieobecnego w przekładzie Janiny Sujkowskiej, wymagało rzecz jasna nie lada pracy. Rezultat jednak w pełni nie zadowala, przede wszystkim zbyt wiele tu mazurzenia (słowa „dobze” i „wzgóza” to formy błędne, żaden góral nigdy by ich nie użył, tu zaś mówi w ten sposób nie tylko Joseph, którego można jeszcze usprawiedliwiać bezzębnością, ale także inni Yorkshirczycy). Ów gwarowy charakter ich wypowiedzi bierze się przede wszystkim z brzmienia wyrazów, samo słownictwo jednak liczy się mało, a już budowa zdania zupełnie nie. Josephowe tyrady brzmią zatem tak, jakby zostały najpierw sformułowane najzwyczajniejszą literacką polszczyzną, a następnie skrupulatnie przepisane z zamianą „a” na „o” i „sz” na „s”; brak im jednak giętkiej ludowej składni, a dobór słów miejscami ujawnia sztuczność, jak na przykład wtedy, gdy Joseph twierdzi, że jakaś sprawa „ni mo zadnego znacenio”.
Dość już jednak uwag o przekładzie. Największą zaletą adaptacji pozostaje Kinga Preiss w roli Nelly – rzeczowej, cierpkiej i porywczej, a zarazem solennej opowiadaczki, podtrzymującej ciężar całej historii niczym majestatyczna kariatyda. Gardłowy alt Marii Sobocińskiej dobrze oddaje ciemną i popędliwą naturę Catherine. Co do Michała Żurawskiego, jego Heathcliff nie jest mrocznym kochankiem, tak umiłowanym przez popkulturę oraz, i tu objawia się geniusz Brontë, przez nieszczęsną Isabellę Linton, której los nie zawsze niestety działa jak podsunięte czytelniczce zwierciadło, gdyż jej błąd powtarzają całe zastępy rozkochane w „czułym barbarzyńcy”. Heathcliff Żurawskiego jest jednak tym, czym go chciała mieć Emily Brontë: wypalonym na żużel demonem zemsty, a także pospolitym domowym satrapą, wirtuozem przemocy wobec najsłabszych. Obrazu dopełniają Hindley Earnshaw, ponury i histeryczny (Marcin Czarnik), świętoszek Joseph, mimo wszystkich zastrzeżeń do jego gwary wyśmienita postać komediowa – brawurowo ukaże ją Lech Łotocki, i Heathcliff junior – w tej roli cudownie zwiędły i przewrotnie złośliwy Karol Biskup. Jeśli nawet całość nie należy do przeżyć porywających, na pewno pozostaje zręczną i przemyślaną interpretacją, trafnie oddającą ducha powieści. A to przecież niemało.