Wielkość Sygrydy

Karolina Chyła

Niezwykłe, ile kobiet kocha tę książkę. Tak myślała Małgorzata Musierowicz, która, jak wyznaje we Frywolitkach, chciała jedynie odnaleźć dla czytelniczek konkretny cytat, a tymczasem… „Zapomniałam, w którym to było miejscu tomu, więc zaczęłam od początku i już musiałam czytać dalej, zupełnie jakby porwała mnie rzeka i niosła bez mojego udziału i woli”. Bez udziału i woli – to jest być może rdzeń tej dziwnej niechęci, obawy raczej, która dziś coraz częściej zatrzaskuje przed nami drzwi do powieści. Gdy rzeczywistość objawia na każdym kroku, że nasz wpływ na nią jest znikomy lub żaden, gdy sprawowanie nad czymkolwiek kontroli staje się – nomen omen – jedynie fikcją, niech przynajmniej lektura będzie przyczółkiem naszej niezależności. Zamiast padać łupem światów zmyślonych i jak bezwolny dryfujący patyczek dawać się unosić rzece ze słów, „potężnemu nurtowi smutku i radości”, wybieramy nierzadko bezpieczny brzeg albo to, co za taki brzeg uważamy. Powieściowa rzeka przepływa obok.

Nie, nie pozwólmy, żeby płynęła bez nas. Wejdźmy w głąb, w wodę, niech nas zaleje, poniesie, zabierze z sobą. Poddając jej się, zawieramy jedyny w swoim rodzaju pakt o nieagresji z wielkim żywiołem: słowa i wyobraźni. Bo dać się porwać, zawieszając na moment – w końcu tak krótki, kilka godzin, dni, tydzień – udział i wolę, to doświadczenie w niczym niepodobne do ulegania bezładnej i niepojętej rzeczywistości. Bo nurt, który unosi nas w tym wypadku, głęboki i ożywczy nurt opowieści, nie porywa donikąd. Zmierza do celu. 

Niezwykłe, ile kobiet ceni tę książkę. Jedną z nich była ta, od której pochodzi tytuł mojego tekstu, a która odnalazła tu podobieństwo do własnego pisarstwa: „Wszystko się odbywa w średniowieczu, ale jest ponad wszelką epoką, ponad czasem. (…) I pomyśleć, że to genialne dzieło jest pokrewne z zamysłem moich biednych Niechciców, których pisałam, nie wiedząc nawet o istnieniu tej przepotężnej kobiety. Jakie to strasznie dziwne”. Istotnie, jeśli w naszej literaturze jest powieść wypływająca z podobnych źródeł, zmierzająca do tego samego morza, będą to z pewnością Noce i dnie. I to nie za sprawą powinowactwa losów i sytuacji – tego niewiele. Raczej poprzez sam namysł nad nurtem życia, groźnym w swoim uroku, zmiennym w jedności i niepodległym wobec zapór i tam. Wiele można by mówić o gwałtowności, pasji, gorącej krwi, jakie bohaterów Undset nękają i czynią ich bezwzględnymi najbardziej dla tych, którzy są im najbliżsi. Ta ich szczególna, drapieżna i zmysłowa miłość do życia w jego najbardziej dotykalnych przejawach, avaritia – jak ją nazywano, utożsamiając z drugim z grzechów głównych, znakomicie tu jest podpatrzona i nie przestając być zjawiskiem ówczesnym, z miejsca daje się poznać jako coś doskonale nam dziś znanego, mistrzostwo Undset bowiem tkwi „ponad czasem”. Słusznie Maria Dąbrowska tu właśnie widzi ową „wielkość Sygrydy”; wielkość, a zarazem i tajemnicę. Bo tylko skryte alchemiczne procesy zachodzące w twórczej osobowości przynoszą taką prozę najwyższej próby, w której bohater, nie przestając być dzieckiem swojego czasu, zbrojnym w topór, odzianym w surową wełnę, pielgrzymującym „do świętej Krwi w Zwierzynie” i przekonanym, że pod starym jesionem mieszka duch opiekuńczy jego obejścia, okazuje się nagle naszym współczesnym. Bo chociaż nie barwimy tkanin pokrzywą i nie wracamy boso z jęczmiennych żniw, wciąż tak samo wznosimy pomiędzy sobą i kruszymy ściany nieporozumień, wciąż wybieramy nie tych, których – zdawałoby się – wybrać należy, a tych, których kochamy, nie pojmujemy, wciąż tak samo dzieci, gdy dorastają, okazują się obce i w niepojęty sposób tym bardziej drogie: „kiedy matka unosiła się, stali sztywno, z zaciśniętymi pięściami i patrzyli na nią spode łba płonącymi oczyma, ze ściągniętymi brwiami, purpurowi ze złości. (…) A jednak w głębi serca była najbardziej dumna właśnie z tych dwóch synów. Wierzyła, że jeśliby udało się jej przełamać ich złośliwy upór i niesforność, natenczas żaden z braci nie byłby tak udany jak ci dwaj”. Tak, Krystyna… jest powieścią namiętności. Ale jest też powieścią, w której zapada czasem głęboka cisza. Tak głęboka, że można ją nawet widzieć.

„Ptak przefrunął prędko i cicho skrajem olszyny, inny znów poderwał się z łąki i z głośnym ćwierkaniem opadł na oset. Ale niebieskie cienie sunące po zboczach, białe obłoki wznoszące się spoza gór i topniejące w błękicie, migotanie rzeki wśród drzew, drżący błysk słońca na liściach i to wszystko zdało się jej raczej głosem ciszy, słyszalnym dla wewnętrznego ucha niż rzeczywistym widzeniem oczu. Nasunąwszy chustkę na czoło dla ochrony przed słońcem, siedziała Krystyna i nasłuchiwała gry światła i cieni ponad doliną”.

Tę grę światła i cieni nieźle oddaje lektorka całej przebogatej trylogii, Anna Konieczna. Wprawdzie do tembru głosu, wysokiego i nieco chropowatego, trzeba się przyzwyczajać przez pewien czas, wprawdzie dość długo nie zostaje podjęta ważna decyzja, jak wymawiać nazwy i imiona (włącznie z imieniem męża protagonistki), czytająca ma jednak wiele zapału i jej interpretacji nie sposób nazwać monotonną czy płaską, to zaś byłyby chyba największe grzechy – zostańmy przy powieściowej nomenklaturze – jakie mógłby tutaj popełnić lektor. Wstąpmy zatem do tej potężnej rzeki, jedni po raz pierwszy, inne ponownie. Niech nas ze sobą zagarnie.