Medytacje przygraniczne
Justyna Chmielewska
Autorka – wychowana w zamkniętej za żelazną kurtyną Bułgarii, lecz dorastająca w dalekiej Nowej Zelandii, a dziś żyjąca w Szkocji – wraca w miejsce zapamiętane z dzieciństwa – na złote piaski czarnomorskiej riwiery, gdzie jako dziewczynka zakochała się któregoś lata w chłopaku z NRD (jak wielu przyjeżdżał w te okolice na urlop i tęsknie patrzył na drugą stronę przygranicznych zasieków). Tam rozpoczyna swą długą, gęstą od emocji wyprawę po regionie, gdzie „zaczyna się coś, co uważamy za Europę, i kończy coś innego, co niezupełnie jest Azją”. Wędruje wzdłuż kolejnych granic: bułgarsko-tureckiej, bułgarsko-greckiej i grecko-tureckiej, podchodzi je z różnych stron i z różnych perspektyw przygląda się tym samym miejscom i historiom. Podróżuje sama, ale wszędzie stara się angażować miejscowych przewodników. Nie są to łatwe relacje, zwłaszcza gdy musi znaleźć sobie miejsce wśród hardych ludzi gór, wśród przemytników i myśliwych, tropiących w leśnej gęstwinie zarówno zwierzęta, jak i uciekinierów próbujących przedrzeć się przez przygraniczny pas zwany przez miejscowych Bruzdą Śmierci, wśród znachorek i przywykłych do samotności milkliwych wdów z niemal pustych wiosek.
Mikroświaty, w które stara się wniknąć reporterka, mają dość zawiłe dzieje – granice to wszak linie podziałów politycznych, religijnych, etnicznych i tożsamościowych, odcinające to, co nasze, od tego, co obce, często zdałoby się: na oślep. To zarazem odległe od centrum przestrzenie wymagające specjalnego nadzoru, generujące szarą strefę, specyficzny mroczny margines. A jednocześnie miejsca kontaktu, niepowstrzymanego przenikania ludzi, towarów i treści, na przekór formalnym zakazom czy sankcjom.
W przypadku pogranicza opisywanego przez Kassabovą historia była szczodra: to miejsce spotkania świata helleńskiego (i później greckiego) z muzułmańskim (osmańskim, a potem tureckim) oraz słowiańskim (prawosławnym, a także radzieckim) – każdy z nich pozostawił niezatarte do dziś ślady. To również gorliwie pilnowana przez kolejne reżimy przestrzeń styku bloku sowieckiego z tak zwanym wolnym światem, który przez cały okres zimnej wojny kusił śmiałków starających się przedrzeć przez zieloną granicę. Dziś przebiega tędy południowa flanka Unii Europejskiej, będącej celem tysięcy uchodźców przybywających w ostatnich latach z krajów Bliskiego Wschodu.
Knieje porastające zbocza Rodopów i Strandży widziały zatem niejedno, a Kapka Kassabova ma niebywałe ucho pozwalające jej dosłyszeć nie tylko snute nad rakiją opowieści rozmówców, ale też rozmaite leśne szepty i echa. Tym szeptanym historiom – niekiedy mrożącym krew w żyłach, innym razem po prostu piekielnie smutnym, z rzadka tylko pomyślnie zakończonym – autorka stara się dać możliwie jak najpełniejsze świadectwo. Zatrzymuje się w kolejnych wsiach i stopniowo rekonstruuje losy ludzi, którzy postanowili przekroczyć owe arbitralnie wytyczone na mapie linie, i często sporo za to zapłacili. Wielu spośród nich to enerdowscy Niemcy – przyznam, że wątek ucieczek ku wolności nie przez Mur Berliński, ale przez zamieszkane przez dziki i wilki bułgarskie lasy, był dla mnie sporym zaskoczeniem. To historie, o których przez dziesiątki lat milczano – Kassabova zaś drąży je uparcie, rekonstruuje ze skrawków, wydobywa z cienia. Zebrane razem, składają się na cenne lekcje o odwadze i tchórzostwie, pragnieniu wolności i oportunizmie, a także o nieznośnych ambiwalencjach towarzyszących życiu na granicy – dosłownie i w przenośni.
Mocno wybrzmiewa w tych opowieściach graniczny paradoks – względności ustanawianych przez ludzi podziałów, często będących efektem decyzji podejmowanych gdzieś w dalekich stolicach i jednoczesnej bezwzględności politycznych i historycznych procesów, które w peryferyjnych regionach bywają najdotkliwiej odczuwane. To właśnie tu, na rubieżach strzegąca swego interesu abstrakcyjna władza potrafi najwyraźniej się ucieleśnić – choćby w postaci uzbrojonego po zęby strażnika pilnującego wyobrażonej linii oddzielającej od tego, co rzekomo inne, obce. I równie często pasterz z jednego zbocza doliny przyjaźnie mówi tu „dzień dobry” sąsiadowi z przeciwnej strony, za nic sobie mając widniejące na mapach kreski.
Podczas trwającej w sumie kilka lat podróży reporterka trafia w kolejne miejsca napiętnowane ową pograniczną niejednoznacznością. Śmiało zanurza się w tym doświadczeniu, często odsłaniając i wystawiając na próbę własne emocje. Doświadcza czegoś na kształt szaleństwa, zgubiwszy się w przepastnej puszczy. Poddaje się terapii znachorki, która może pomóc jej oczyścić głowę i serce z pogranicznego zamętu. Wraz z niebudzącym zaufania przemytnikiem błąka się po zimnowojennych bunkrach, o których do dziś wie tylko niewielu, i spędza dnie z samozwańczym cygańskim strażnikiem prawosławnej świątyni ukrytej gdzieś na sielskim tureckim wybrzeżu. Odnajduje niemieckiego artystę, któremu kilkadziesiąt lat temu udało się przedostać przez zieloną granicę, lecz przez lata nie zdołał uporać się z tamtą traumą, i przesiaduje w prowadzonej przez syryjskiego inteligenta restauracji, będącej poczekalnią dla innych uchodźców przemierzających dziś bałkański szlak.
Spotykając się z nimi i z dziesiątkami innych opisywanych w tekście ludzi, Kassabova wchodzi w relacje, które wydają się sięgać głębiej, niż pozwala na to wywiad prowadzony do książki non-fiction – i wyciąga z nich więcej, niż zwykle dostajemy w reportażu. Udaje się jej to chyba głównie dzięki czujnemu słuchowi, zdolnemu wyłapać wszystko, co niedopowiedziane: symboliczny naddatek, metaforyczny ciężar pozornie zwykłych opowieści, magiczne, niekiedy mityczne, niepokojąco pierwotne tło codziennych zachowań. A także jakąś dziwną, nabrzmiałą od znaczeń poezję tego dalekiego świata, o którym mało kto opowiada – ona zaś pisze o nim mądrze, na swój sposób hipnotyzująco, a do tego pięknie.