Bawołka kontemplowanie świata

Dariusz Żółtowski

Waldemar Bawołek to pisarz osobny, pisarz zjawisko, od kilku lat uznawany za jeden z bardziej interesujących głosów w polskiej prozie, a przy tym stroniący od fleszy, nierozerwalnie związany – niczym Schulz z Drohobyczem – z Ciężkowicami w Małopolsce, w których się urodził i które są jednym z oczywistych tematów jego pisania. Podobnie ma się rzecz w Litanii, jego najnowszej nieoczywistej genologicznie książce.

Litania bowiem nie jest ani typową powieścią, ani nawet wyborem opowiadań; to raczej zbiór miniaturowych próz, które na dobrą sprawę nie mają ani końca, ani początku, choć trudno powiedzieć, by były afabularne (jak wiele innych dzieł tego autora). Trudno też jednoznacznie stwierdzić, że są fabularne w tradycyjnym rozumieniu. Kolejne stronice przepełnia kompulsywne wyrzucanie z siebie mniej lub bardziej intymnych konfesji, oscylujących między ekshibicjonistyczną szczerością a pozorowaniem. To swoiście rozumiane modlitwy, które zarazem nie boją się dosadności i mocnych słów. Toteż chyba najlepszym i najbezpieczniejszym krokiem ku sklasyfikowaniu tej książki stanie się włożenie jej w kategorię sylwy.

Takie przyporządkowanie mieści zarówno gatunkowe, jak i tematyczne rozstrzelenie tej prozy. Wszak Bawołek nierzadko eksperymentuje z formą, przeplata tradycyjną prozę quasi-poetyckimi czy dramatycznymi wstawkami, dodatkowo trudno nie dostrzec tutaj podobieństwa z diariuszem, wiele wpisów przypomina osobiste zapiski, kreślone pod wpływem chwili. Jakby tego było mało, całość rozpisano na schemacie litanii. Każdy kolejny rozdział (cząstka albo segment?) rozpoczyna się od modlitewnego wezwania; jako pierwsza przywołana zostaje Maryja, jako ostatni – „Baranek Boży, który gładzi grzechy świata”. Owe prośby o wstawiennictwo nadają unikalny rytm kolejnym częściom, a przy tym integralność całej książce. Trzeba przyznać, że na początku lektury obcowanie z nimi może sprawiać trudności, gdy już jednak wejdzie się w tę niemal tantryczną powtarzalność, zapewnia ona bezpieczne schronienie, rodzaj przyjaznej czytelnikowi przestrzeni, w której ten naprawdę może się zapamiętać.

Już na samym początku utworu podejmuje pisarz grę z tradycją religijną, jej symboliką – narrator wyznaje, że matka urodziła go, „kiedy miała (…) trzydzieści trzy lata”; tak więc jego narodziny to ciekawa zmiana znaczeń, przełożenie akcentów – według tradycji wiek Chrystusowy to moment śmierci, a nie narodzin, przy tym matka i syn zamieniają się miejscami, to ona jest w tym, uznawanym za przełomowy, momencie życia. Chwilę później następuje jeszcze celniejszy cios, ponieważ otrzymujemy taki fragment: „A gdy urosłem na tyle, żeby móc chodzić, wziął mnie ojciec ze sobą w świat. Zapewne dlatego, żeby pokazać mi to i owo, pochwalić się wszystkim, jakiego to wspaniałego ma syna. W świat to może za dużo powiedziane”. Ten passus uruchamia dwa ważne tropy związane z figura ojca: po pierwsze oczywisty religijny ślad, który pozwala przyjąć, że mamy tutaj do czynienia z Genesis, ze stworzeniem, z inicjowaniem człowieka, ojciec alegoryzuje Boga, po drugie ujawnia się także, zresztą jedno z wielu, powinowactwo z Schulzem, w którego pisaniu ojciec jest tym, który poprawia po Demiurgosie, tworzy dziecięcy świat, szyje go z odłamków świata.

Bez dwóch zdań Bawołek to pisarz, który czerpie z literackiej tradycji, zna ją doskonale i przetwarza na własne potrzeby. W jego Litanii aż roi się od symboliki, od nawiązań, od gier, od aluzyjności. A przy tym – co ważne i nieoczywiste – towarzyszy temu olbrzymi dystans do rzeczywistości, który autor ujawnia chociażby w ostatnim rozdziale, w którym wymienia i charakteryzuje z ironią wiele nazwisk związanych z polską literaturą, takich jak Szczygieł, Passent czy Hartwig. To dyskretne puszczanie oka do środowiska, choć nie wątpię, że niektórzy z opisanych mogą poczuć się obrażeni.

Dodatkowo charakterystyczny dla Bawołka, a przy tym urzekający, jest autotematyzm kolejnych notatek, które nie sprawiają wcale wrażenia egotyzmu, ograniczenia się do „ja”. To, co moje, staje się punktem wyjścia do tego, co wspólne, co uspołecznione – do leków, fobii, strachów, można by tak długo wymieniać. Autor nie boi się operować stworzonymi postaciami, wkładać im w usta konfesje, za pośrednictwem narratora zdradzać ich obawy. To swoisty rachunek sumienia, w którym nie brak wątpliwości, ale przede wszystkim pełno jest ludzkich słabości. Bawołkowe pisanie to opowieść o człowieku, to przywoływanie wielu historii, wśród których ukryta, rozmyta zostaje własna. W miniaturowych historiach udaje się wykreować krwiste, realne postaci, jak choćby Pani Lewandowska, o której czytamy, że „nie liczy już na niczyje współczucie – / cierpienie nikomu nie może przynieść szczęścia”. Niby to proste, ale tkwi w tym najzwyczajniej w świecie głęboka, dyktowana doświadczeniem prawda.

Pokazuje to kolejną istotną umiejętność opanowaną przez Bawołka do perfekcji – posługiwanie się stylami, operowanie nimi w niezrównany wręcz sposób. Na przestrzeni kolejnych opowieści bawi się nimi, czerpie z tego autentyczną frajdę, która przechodzi na czytelnika. Narracja przełącza się między różnymi językami, sposobami wyrażania płynnie i bez większego trudu, dzięki czemu lektura nie nuży, a przecież obcujemy z prawie sześćsetstronicowym, dość osobliwym i wsobnym tekstem.

Podsumowując, Litania to po prostu książka, którą wypada mieć na półce. Nie trzeba brać się z nią od razu za bary, można się nią delektować, rozkładać proces czytania na kolejne wieczory, dozować sobie przyjemność. Jeżeli bowiem czytanie nie jest modlitwą, to z pewnością Bawołkowe pisanie to kontemplowanie świata.