Wieczne lato Deborah Levy
Zuzanna Bober
W swoim eksperymencie autobiograficznym Levy eksplorując kobiece poczucie bezdomności, ukazuje je jako koszt życia w społeczeństwie naznaczonym przez patriarchat. Zastanawia się też, gdzie możemy mieszkać, nie doświadczając obcości.
Deborah Levy może być znana polskiemu czytelnikowi jako autorka dwóch powieści: Gorące mleko i Płynąc do domu. Jej najnowsza książka, w przekładzie Anny Gralak, to eksperymentalny cykl autobiograficzny w trzech częściach, które w Anglii ukazały się jako oddzielne tomy. Zaznaczenie tej trójdzielności wydaje się ważne, by zrozumieć eksperyment literacki Levy o trudnym do przetłumaczenia na polski, wieloznacznym tytule Living Autobiography. W ostatniej części tryptyku autorka rozmawia z pewnym pisarzem o Kosztach życia, zacierając tym samym granicę pomiędzy życiem a literaturą. Dyskutujący z nią pisarz jest antypatyczny, prawie agresywny wobec autorki, która odważnie obstaje przy swoim pisarstwie będącym bastionem jej wolności.
Nie ulega wątpliwości, że w ostatnim czasie proza autobiograficzna stała się niezwykle popularna. Karl Ove Knausgård, Agneta Pleijel, Annie Ernaux, Didier Eribon, Eduard Louis – to tylko kilka nazwisk tłumaczonych na polski pisarzy i pisarek reprezentujących nurt autofikcji. Śmiało można ich nazwać jednymi z bardziej wpływowych w XXI wieku. Gdybym miała umieścić Deborah Levy w tej konstelacji, powiedziałabym, że z Knausgårdem łączy ją świadome pisanie o teraźniejszości – odbieranej zawsze przez pryzmat przeszłości – które przekształca realną teraźniejszość w tworzywo literackie, z Pleijel zaś stawianie w centrum odważnych pragnień. Z francuską trójcą zaś łączy Levy pełna świadomość tego, że to, co prywatne, zawsze jest tak naprawdę polityczne, że pisanie o sobie i najbardziej osobistych tematach zawsze odbywa się na politycznym tle przemian społecznych i niezależnie od zamiarów autora bądź autorki musi być związane z jego lub jej epoką.
Koszty życia zaczynają się tak: urodzona pod koniec lat pięćdziesiątych w Republice Południowej Afryki córka stenopisarki i więzionego w czasach apartheidu działacza na rzecz praw człowieka płacze na ruchomych schodach angielskiego dworcu kolejowego. Nieważne, czy jadą z nią w dół, w górę, czy stoją w miejscu – ruchome schody zawsze doprowadzają ją do łez. Potem wraca do swojego mieszkania przez szare korytarze, które przerażają odwiedzających ją przyjaciół, a także powodują dezorientację i lekką panikę u wszystkich dostawców zjawiających się u jej drzwi. Te korytarze przypominają jej trochę Lśnienie Stanleya Kubricka, a trochę manhattańskie mieszkanie Dona Drapera z serialu Mad Men. Nie należą jednak do niej. Zaczyna je nazywać Korytarzami Miłości – prowadzą one do miejsca, w którym mieszka, ale nie uważa go za swój dom. Autorka narratorka wydaje się przechodnią kobietą w przechodnich pomieszczeniach. Pisze autobiografię w newralgicznym momencie życia po rozpadzie swojego wieloletniego małżeństwa i po śmierci matki. Zaczęła pisać, kiedy kobiecość jako tożsamość społeczna przestała być wtedy dla niej jasna. Nie jest już taką żoną ani córką jak dotychczas, chociaż wciąż jest matką dwóch córek. One jednak dorastają i opuszczają ją, wyprowadzając się do innych miast na studia. Córki zgodnie zauważają, że bananowcowi, który pojawił się w mieszkaniu niedługo przed wyjazdem młodszej z nich, matka zaczyna poświęcać dużo czasu, jak trzeciemu dziecku. Ta roślina symbolizuje coś ważnego w jej biografii, nawiązuje do czegoś odległego, manifestującego się dotkliwym brakiem. Bananowiec to widmowa obecność Afryki, opuszczonej przez Levy w wieku dziesięciu lat wraz z rodziną po tym, jak jej ojciec odbył długi wyrok więzienny za niepopieranie apartheidu. Anglia zatem stała się jej nowym domem z przyczyn politycznych. Anglia to wygnanie.
Autorce nie jest jednak łatwo mówić o jej afrykańskiej przeszłości. W dzień aresztowania w Johannesburgu padał śnieg, a ona wraz z tatą lepiła bałwana. Kiedy na jej oczach jacyś mężczyźni zabrali ojca z domu, ten bałwan stał się w jej wyobraźni milczącym Bogiem. Ona sama również zamilkła, potrafiła mówić tylko szeptem. Myślę, że dlatego zaczęła pisać w pierwszej osobie – by usłyszeć własny mocny głos i by wybrzmiało coś tak ambiwalentnego jak własne pragnienie. Zauważa, że jako kobieta była zawsze zachęcana, by bagatelizować swoje potrzeby i z nich kpić zamiast odważnie je wyrażać.
Autobiograficzne pisarstwo Deborah Levy to wyzwanie rzucone patriarchalnemu światu. Autorka pyta: kim jest kobieta? A kim powinna być? Albo kim nie powinna? Decyduje, że sama na nie odpowie. Dumnie oświadcza, że utożsamia się z Albertem Camusem, który nawet zimą ma w sobie niezwyciężone lato.
Angielska krytyczka Alice Spawls zauważyła w 2016 roku na łamach miesięcznika „London Review of Books”, że jedną z cech całego dorobku literackiego Deborah Levy jest zainteresowanie kobietami, które nie mają własnego domu i nie do końca wiedzą, gdzie powinny go szukać. Dużą część autobiograficznej powieści Levy wypełnia pragnienie posiadania domu na własność. Ta permanentna kobieca bezdomność nie wydaje się jednak bezradnością, ale jawi się jako koszt życia w patriarchalnym świecie. Levy wypełnia swoje londyńskie mieszkanie przeróżnymi, czasem wręcz kuriozalnym przedmiotami. Kupuje je z myślą, że będzie ich używać w swoim przyszłym lokum, w „nieziemskiej posiadłości”, w willi z kominkiem w kształcie strusiego jaja, drzewem granatu, rosnącym na dziedzińcu w pobliżu rzeki, na którą wpływałaby łódką. W myślach nadała łódce imię Sister Rosetta. Deborah Levy w swej willi byłaby odwiedzana przez licznych gości. Pragnie serdecznych więzi międzyludzkich i zarazem chce być sama, by pisać.
Niestety nie stać jej na dom, którego pragnie. Marzenie o nim przywodzi jej na myśl wers wiersza Roberta Desnosa, w którym mężczyzna zwraca się do kochanki: „Tyle o tobie śniłem, że stajesz się nierealna”. Deborah Levy jest jednak zbyt silna i odważna, żeby pozostać niepocieszona. Jej metaforycznym domem stają się więc wszyscy ci, których kocha, oraz jej proza. Wieczne lato nosi w sobie, gdziekolwiek pójdzie, więc do powrotu bogini wiosny Persefony z zaświatów nie jest już potrzebna willa z granatowcem w ogrodzie.