Rozpatrywanie czerni

Michał Trusewicz

Czy z podglądania można uczynić strategię przetrwania? „Dzięki podglądaniu czułem się bliżej, czułem się zaakceptowany przez świat i nie czułem zagrożenia” – tak zdradza swoje intencje gawroni narrator, maniakalny podglądacz życia i śmierci w Gdyby nie czerń, najnowszej powieści Filipa Zawady. A może wcale nie trzeba ufać skrzydlatemu gadule? Kto by przecież uwierzył w to, co widzi ptasi narrator, który zaczął podglądać ludzi tylko dlatego, że znudził się żukami, lisami i królikami?

„Dzięki słowom babci nabrałem świadomości, że jeżeli chcę coś zobaczyć, muszę patrzeć w stronę, w którą powinienem patrzeć” – jakimś cudownym zbiegiem okoliczności stroną, w którą powinien patrzeć gawron, jest dom rodziny Mrazów. Rodziny nietuzinkowej. Dzieci widzą więcej, rodzice nie widzą wcale: „Ośmioletni Trytek i jego rok starsza siostra Róża zajmowali się mamą i tatą jak dziećmi”. Ślepota rodziców wcale nie jest pretekstem, by opowiedzieć prostą, zabawną historię o rodzinie i dorastaniu a rebours – odwrócona zależność w relacjach rodzinnych jest raczej przyspieszonym kursem troski, solidarności, zaufania i opieki. Zresztą Zawada z dyskrecją i czułością opisuje to wzajemne, uzupełniające się rodzinne „krzątactwo”: przygotowywanie zimnych zup, domywanie już raz umytych talerzy, wycieranie nie do końca startych kurzów. Nie ma w tym ukrytych pretensji, Trytek i Róża robią to z powagą ofiarników: „W ten sposób chroniły rodziców przed niedoskonałością”. A ja bym powiedział inaczej – chroniły rodziców przed pustką i nicością, może nawet niepamięcią.

Rodzina w książce Zawady jest właśnie republiką małych, praktycznych gestów, wspólnotą uobecnianą poprzez konsekwentne ponawianie na pozór – nomen omen – niezauważalnych czynności. U Jolanty Brach-Czainy czytamy: „Krzątactwo to obecność poprzez ponawianie. Gdy powtarzam gesty przypisane mojej codzienności, utrzymuję ją. Na tym przecież polega bytowanie […]. Każda czynność anihiluje własne działanie, by dać miejsce możliwości ponawiania. Codzienność budowana jest ze znikających gestów, ulatujących problemów, z przedsięwzięć, które tracą znaczenie, gdy tylko zostaną wykonane”. Warto zatem zwrócić uwagę na opisy codziennego życia u Mrazów – w ich domu bytowanie, słowem, życie, jest wspólnym przedsięwzięciem wszystkich członków rodziny, niezależnie od ich wieku. Dlaczego dzieci domywają naczynia po niewidzących rodzicach? Może właśnie po to, by na nowo odtwarzać ich codzienne bytowanie, zatrzasnąć drzwi przed nicością, która wkradłaby się tuż po pierwszym zaniechaniu troski. „Krzątactwo” trwa nawet w zaświatach, jak się bowiem okazuje, one też wymagają od człowieka odświeżania obecności, żeby ten przypadkiem nie wyparował w pośmiertną niepamięć.

Cały tragizm wpisany w Gdyby nie czerń polega na tym, że nicości, pustki, niepamięci, śmierci nie sposób po prostu wymazać, unieważnić czy zlekceważyć. W oswajaniu tych „czerni” pomaga humor wymieszany z ironią. Kluczowy okazuje się wybór ptasiego narratora – nie po raz pierwszy u Zawady nie-ludzki świat okazuje się kluczem do ludzkiego. Gawron – niczym Gogolowski rewizor – rewiduje ludzkie sumienia i człowiecze ideały, ośmiesza systemy filozoficzne, wytrąca nas z odruchów wyobraźni, wydziobuje dziury w wiedzy. Dzięki wyborowi takiej narracji – zdystansowanej i konfrontacyjnej – Gdyby nie czerń staje się powieścią pozbawioną koturnowej wzniosłości, co oczywiście bardzo jej służy. Oto próbka: „Niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie. Śmieszne. Ja gwiazd nigdy nie widziałem. Relacje świadków nie zachwyciły mnie na tyle, żeby spojrzeć w górę. Patrzenie jest pochłaniające i jeżeli ktoś nie jest uważny, łatwo stracić życie” – ptasia perspektywa jest bardzo demaskatorska, gdyż eksploatuje filozoficzne skrzydlate (sic!) słowa, ukazując absurd ich dosłowności i jednocześnie upominając się o śmiertelne memento. W rolę rewizora – oprócz gawrona – wciela się również babcia, obdarzona supermocą genialnego ripostowania i błazeńsko- retorycznym sprytem bliskim Marchołtom i Stańczykom. Riposty przybierają często formę krótkich dialogicznych replik, jakże typowych dla immoralistów – przykładowo, na pytanie, po co człowiekowi bomby, kobieta odpowiada: „Po to, żeby ludzie, którzy je zrzucają, mogli żyć w spokoju”.

Ironia i humor pełnią jeszcze inną funkcję – to narzędzia, dzięki którym bohaterom łatwiej zrelacjonować to, co trudne, emocjonalne, nieuchwytne, bolesne. Oto przykład: „Dziewczynka bardzo długo uważała, że demencja jest najlepszym źródłem zainteresowania, jakim człowiek jest w stanie obdarzyć bliźniego” – gorzka ironia w samym środku klarownej sentencji. Pod względem tego sentencjonalnego demaskatorstwa Gdyby nie czerń można lokować w sąsiedztwie chociażby Rozdeptałem czarnego kota przez przypadek (2019) – w obu książkach mamy do czynienia z opowieścią o kwestiach fundamentalnych opowiedzianą z takiej perspektywy, która pozwala zachować zarówno dystans, jak i zadziwienie oraz krytyczniej skonfrontować się z nieprzyjemnymi faktami egzystencjalnymi, a jednocześnie formułować aforystyczne zdania, które balansują na granicy ironicznej fanfaronady i szarlatańskiej prostoty.

Wcześniej „czernią” nazwałem żywioły negatywności – takie jak nicość, pustka czy niepamięć – które owszem, są obecne w życiu Mrazów, ale raczej nikt tak jednoznacznie ku nim nie wybiega. Warto zatem drążyć dalej – „czerń” może wszak odnosić się do ślepoty, niewidzenia. W tym względzie Gdyby nie czerń jest przewrotną opowieścią o nowym, „niedopatrzonym” sposobie dostrzegania fenomenów świata. Rodzice – Andrzej i Halia – wolne chwile spędzają na czułym dotykaniu siebie nawzajem. „W ten sposób sprawdzali upływ czasu. Badali rozstępy, zmarszczki i fałdy tłuszczu, czyli wszystko, co ma bezpośredni związek z przemijaniem”. To piękna, intymna pochwała empirii. Dotykanie świata jest zarazem odrzuceniem apriorycznych form, które wyznaczają kierunki ludzkiego poznania. Dotykomyślenie to sposób uczestnictwa w świecie fizykalnym i mentalnym, sposób zainspirowany erosem, Parmenidesowym duchem, którego łopot skrzydeł popycha człowieka na nieznane drogi. Mrazów „oko zamroczone” to interesujący symbol nierozumowego poznania, dający się umieścić w literackiej kolekcji gałek ocznych Bataille’a, Leirisa, Artauda czy Blanchota, wywracanych na nice i wtłaczanych w nieprzystojne porządki wyobraźni.

Ale pochwała empirii dotyczy również młodszego pokolenia Mrazów – zarówno Róża, jak i Trytek widzą więcej, niż mogłoby na to wskazywać odruchowe spojrzenie. Dziewczynka była w stanie rozpoznawać charakter wody – odrzański ciek zbierał złe myśli, morska woda przynosiła ulgę, strażacka sadzawka kusiła piękną zielenią, z kolei struga płynąca z kranu po prostu zasmucała. Zdobywania wiedzy nie sposób oddzielić od doświadczania świata – na tym polega wyjątkowa zdolność oglądania rzeczywistości u Róży. A doświadczać świata można przecież różnorako. Myślenie może przystroić się w różne figury: gry, narrację czy rytuały. Trytek – przykładowo – czując napływ czarnej melancholii, robi w ziemi małą dziurkę i wykrzykuje w nią cały swój ból. Tego nauczył go ojciec, który z kolei ten ceremoniał wyciągnął od starszych pokoleń Mrazów. W tej familii roi się od właśnie takich rytuałów, mitów, a pozorna nieracjonalność jest wręcz celebrowana przy stole. Właściwie dlaczego? To też przecież forma pochwały empirii – decydując się na jakiś odświętny gest, nieprzystający do zmechanizowanej rzeczywistości, bohaterowie wierzą, że poluzują się racjonalne więzy i na moment wyłoni się jakaś niespodziewana sekwencja wydarzeń, choćby tylko na ułamek sekundy. To wybiegnięcie w przygodę. W podobnie afirmatywny sposób wypowiada się sam narrator: „Gawrony zadomawiają się w tym, co je spotyka, a ponieważ codziennie spotyka nas coś innego, to naturalne, że wszystko staje się domem”. Zadomowić się to znaczy poczuć świat, zaakceptować jego zmienność. Może również śmiertelność.

No dobrze, ale skoro mowa tutaj o doświadczaniu życia, o czuciu świata, o wchłanianiu przygodności, to dlaczego tak dużo miejsca w powieści Zawady poświęca się śmierci? Przykładowo, babcia, która swoją drogą bała się, że „umrze przed własną śmiercią albo po własnej śmierci”, chowa w pudełkach „śmiercioprezenciki”, które ktoś otrzyma dopiero po jej odejściu: „Jedna niespodzianka, że mnie nie będzie, a druga to ta w pudełku”. Zresztą momentalnie powieść roztacza przed czytelnikiem pejzaż zaświatowy wraz ze śmiertelnym niedoczasem, z wiecznym „nie w porę”. Cała paradoksalna sztuka afirmacji życia u Mrazów polega na tym, że empirycznie „wybiega się w czerń” – nie sposób tego zrobić po wypędzeniu śmierci z życia. W związku z tym ma się wrażenie, że rodzina Mrazów jest poniekąd wspólnotą archaiczną, w której nie ma ostrego rozróżnienia między śmiercią a życiem i w której – cytując Byung Chul-Hana – „życie jest możliwe tylko w symbolicznej wymianie ze śmiercią”. To dlatego w powieści Zawady aż tak dominują symboliczność, rytualność, inicjacyjność, innymi słowy, kulturowe sposoby reprezentacji owej najpierwotniejszej wzajemności: życiośmierci. A więc kolejna – po „dotykomyśleniu” – „czarna” nierozłączność. Z uważnej lektury książki Gdyby nie czerń Filipa Zawady można wysnuć myśl, że śmierć wcale nie jest klęską czy ułomnością, to raczej najwyższy stopień uświęcenia życia, przyjaźni i miłości. Jak widać, w literaturze istnieje życie po życiu.