Najciekawsze jest to, co się wydarza po drodze
Z Filipem Zawadą rozmawia Natalia Królikowska
Spotkaliśmy się, by porozmawiać przede wszystkim o literaturze, ale zanim przejdziemy do książek i pisania – chciałabym zatrzymać się przy jednym, wydawałoby się, pobocznym, a jednak bardzo charakterystycznym dla ciebie motywie. Czym – a może raczej kim – właściwie jest Ziemniak? I jakie miejsce zajmuje w twojej twórczości? Czy traktujesz go jako żartobliwy podpis, alter ego czy raczej jako autonomiczną postać, która zaczęła żyć własnym życiem?
To jest dobre pytanie, bo sam czasem mam wątpliwości, czy Ziemniak jest czymś, czy kimś. Z jednej strony to zwyczajny rysunek – najprostsza możliwa forma: kółko, dwie kropki, kreska zamiast ust, ręce i nogi przypominające grabki. Minimalizm absolutny. A z drugiej – mam poczucie, że to ktoś. Ktoś, kto zamieszkał w naszej rodzinnej mikrospołeczności, zyskał charakter i zaczął reagować na świat. Powstał jedenaście lat temu, w bardzo konkretnym momencie mojego życia. Nauczył mnie go rysować mój czteroletni syn. Byłem wtedy w kiepskim nastroju – smutny, sfrustrowany, że nie potrafię rysować, że to zupełnie poza moim zasięgiem. On popatrzył na mnie i zapytał: „Chodziłeś do przedszkola?”. „Tak” – odpowiedziałem. „No to cię tam uczyli rysować. Ale ja cię nauczę lepiej, bo ja teraz chodzę do przedszkola”. I to zdanie okazało się początkiem czegoś większego. Od tamtej jednej lekcji zacząłem rysować, później malować, a po pięćdziesiątce miałem swoją pierwszą indywidualną wystawę malarstwa. Ziemniak jest więc efektem tej lekcji – dowodem na to, że twórczość może się zacząć od najprostszej kreski i od gestu kogoś, kto chce się podzielić swoim spojrzeniem na świat.
Czyli najpierw była kreska, a potem… świadomość? Temperament? Osobowość?
Tak, to przyszło z czasem, powoli – najpierw jest forma, a dopiero później pojawia się treść. Wszystko zaczęło się od tego, że mój syn – jak każde dziecko – zaczął zadawać pytania o świat. Bardzo konkretne, ale czasem też takie, na które w ogóle nie potrafiłem odpowiedzieć. W takich momentach mówiłem: „Ziemniak się nad tym zastanowi”. Rysowałem go i przyklejałem na lodówce, jakby to była tablica ogłoszeń w naszej domowej republice. Wieczorem, gdy syn już spał, sam szukałem odpowiedzi. Ziemniak mówił niby za mnie, ale innym głosem – trochę bardziej bezpośrednim, czasem przekornym, czasem zaskakująco poważnym. Dzięki temu mógł powiedzieć coś, czego ja może bym nie odważył się sformułować wprost. To było wygodne – i twórcze – bo dawało mi przestrzeń na eksperymentowanie z tonem, humorem, a nawet z lekką prowokacją. W ten sposób stał się czymś więcej niż rysunkiem: nośnikiem myśli, czasem moich, czasem cudzych, zasłyszanych na ulicy czy przeczytanych w książkach. Jego „mózg” tworzy się w relacji – ze mną, z moim dzieckiem, z internetem, z czytelnikami, w takim trochę surrealnym, ale jednak bardzo realnym dialogu. I wciąż mnie zadziwia, ile ludzie potrafią w nim zobaczyć. Czasami mam wrażenie, że odbiorcy wyciągają z niego więcej, niż jestem w stanie podejrzewać. I właśnie w tym jest cała magia.
A jak Ziemniak ma się do twojej twórczości literackiej? Czy traktujesz go jako jej część, czy raczej jako osobny, autonomiczny projekt?
Wydaje mi się, że w mojej twórczości wszystko się ze sobą w jakimś stopniu wiąże. Nigdy nie myślałem o tym w kategoriach oddzielnych szuflad – tu proza, tu wiersze, tu muzyka, tu rysunek. Grałem w zespołach (Pustki, Indigo tree), maluję, piszę – i to wszystko jest jednym procesem, który tylko przybiera różne formy. Rysując, rozumiem więcej, bo uruchamiam inny sposób patrzenia na świat – bardziej obrazowy, mniej linearny, wolniejszy. Ziemniak nauczył mnie innego rytmu myślenia: czasem krótkiego i celnego jak rysunkowa riposta, a czasem zupełnie swobodnego, takiego, który pozwala iść w bok, w dygresję, w absurd. Ten rytm i sposób myślenia przenosi się do pisania, choć nie jest to nigdy w pełni świadoma decyzja. Czasem odkrywam dopiero po czasie, że głos Ziemniaka – jego ironia, skrót, czułość, a niekiedy też pewna bezczelność – odbija się w moich książkach. To nie jest tak, że planuję wprowadzić go do literatury jako postać, ale on i tak tam wchodzi. Może dlatego, że cała moja praca twórcza to raczej sieć powiązań niż zestaw zamkniętych projektów.
Dla mnie Ziemniak to w pewnym sensie destylacja twojej metody twórczej. Minimalizm formy, koncentracja na tym, co niewidzialne, marginalne, podsłuchane – jak w Psach pociągowych, gdzie świat odsłania się w drobnych obserwacjach i skrawkach zdań. Ziemniak redukuje literackie narzędzia do kreski i komentarza, ale dalej niesie w sobie literacki potencjał – jest skrótem, który potrafi wywołać w odbiorcy długi ciąg skojarzeń i emocji. I to działa, nawet jeśli pozornie jest tylko rysunkiem.
To ciekawe, bo „Dwutygodnik” kiedyś faktycznie drukował Ziemniaka jako wiersze. Rysunek funkcjonował tam jak tekst poetycki – pojedynczy kadr, który ma swoją pauzę, swój rytm, swoje miejsce na niedopowiedzenie. I to mnie bardzo interesuje: jak obraz może stać się literaturą, a literatura – obrazem. Lubię balansować na tej granicy, gdzie nie wiadomo, czy to jeszcze jest rysunek, czy wiersz, czy może aforyzm. To oczywiście niesie ryzyko – że ktoś uzna, że to zbyt proste, zbyt banalne. Ale dla mnie prostota jest w pewnym sensie próbą uczciwości. Ziemniak działa właśnie dlatego, że nie udaje czegoś skomplikowanego, a jednocześnie wciąga w grę wyobraźni. Czuję, że to jest moja droga – poszukiwanie tego punktu, w którym minimalny środek daje maksymalny efekt.
Bałeś się, że książka o Ziemniaku może w jakiś sposób „zaszkodzić” twojemu wizerunkowi pisarza? Że odbiorcy, którzy znają cię z prozy czy poezji, uznają to za gest zbyt lekki, zbyt poboczny, może nawet niepoważny?
Nie. W ogóle nie myślę w takich kategoriach. Dla mnie ważne jest, żeby próbować, nawet jeśli istnieje ryzyko, że coś się nie uda. To część procesu twórczego. Nie każda próba kończy się sukcesem i trzeba się z tym pogodzić. Miałem w życiu taki moment, że po trzech latach intensywnego pisania usłyszałem od Doroty Gruszki, mojej redaktorki: „Nie wydajemy tego. To ci zaszkodzi”. To było bardzo bolesne – bo człowiek przez trzy lata nosi w sobie tekst, wierzy w niego, a potem ktoś, komu ufasz, mówi ci, że to nie powinno ujrzeć światła dziennego. Ale dziś wiem, że miała rację. I że to właśnie jest kluczowe – zaufanie do drugiego człowieka, który widzi twoją pracę z dystansu i potrafi cię ochronić przed tobą samym. Ziemniak w tym sensie jest ryzykiem, ale innym – lekkim, przewrotnym. I to też jest dla mnie wartość: żeby pozwolić sobie na ruch w bok, na coś, co nie wpisuje się w oczekiwania, ale może otworzyć nowe drzwi. (…)