Kod starego kuranta

Z Jackiem Kowalskim rozmawia Milena Gąsienica

Fot. Krzysztof Dubiel

Fot. Krzysztof Dubiel

Skoro mamy rozmawiać o sarmackich korzeniach Niepodległej, na początek uporządkujmy pojęcia sarmatyzmu i Sarmacji, które w dzisiejszych czasach nadal powszechnie kojarzą się negatywnie. Pan zaś poświęca im wiele uwagi, szczególnie w swojej słynnej, nagrodzonej książce Sarmacja. Obalenie mitów. Tam też zaprzecza pan istnieniu sarmatyzmu i protestuje przeciw używaniu tego terminu. Jednocześnie w pańskim biogramie czytamy, że nazywa pan siebie Sarmatą – jak to jest z tym sarmatyzmem?

Pojęcie „sarmatyzm” jest wtórne w stosunku do terminów takich jak „Sarmacja” czy „Sarmata”. Powstało za czasów Stanisława Augusta Poniatowskiego. Podobnie jak dziś, tak i wtedy nacechowane było pejoratywnie, ale oznaczało co innego – poglądy współczesnych królowi szlacheckich „ciemnogrodzian”. Bo dawną kulturę sarmacką król podziwiał i promował. Nadto słowa „Sarmacja” i „Sarmata” wciąż funkcjonowały jako szlachetne nazwy Polski i Polaka. W następnym, XIX stuleciu termin „sarmatyzm” nie był już zbyt powszechnie używany i dopiero po drugiej wojnie światowej stał się popularny w szerszym znaczeniu: zaczęto nim określać całą oryginalną kulturę staropolską, od wieku XVI poczynając, na rozbiorach kończąc. Za komuny stosowanie terminu „sarmatyzm” wyrażać miało zwykle krytyczny stosunek do szlacheckiej spuścizny. Już wtedy jednak część badaczy podkreślała, że nie o to chodzi, iż termin ów upraszcza i zaciemnia sprawę. Po transformacji, czyli od ponad dwóch dekad, uczeni odstąpili zresztą od potępiania „sarmatyzmu” jako takiego, no bo przecież nie było jakiegoś jednego „sarmatyzmu”. Zatem stosując to słowo, trzeba by wciąż czynić jakieś zastrzeżenia. Najłatwiej więc po prostu nie mnożyć bytów, pisać o kulturze staropolskiej (vel sarmackiej) i tyle. Tak też czyni dziś część uczonych. Oczywiście „sarmatyzm” w popularnym rozumieniu wciąż ma się dobrze i „każdy” Polak wie, że to musi być coś strasznego.

W kontekście XIX wieku, którego dotyczy pańska książka, „sarmatyzm” jest rozumiany jeszcze inaczej…

Tak, ponieważ mamy tu do czynienia z innym nieco terminem: romantycznym sarmatyzmem, powołanym do życia przez profesora Andrzeja Waśkę. Mówiąc w wielkim skrócie, chodzi o literaturę romantyczną kreującą obraz czasów staropolskich, tę literaturę, dzięki której Sarmacja jest nam dziś bliska. Mało kto czyta utwory z XVII wieku, częściej znamy Pana Tadeusza, Zemstę Fredry… A potem – Trylogię Sienkiewicza, która wyrosła z fascynacji rozbudzonych właśnie przez ów romantyczny sarmatyzm. Jak sądzę, do wybitnych dzieł romantycznego sarmatyzmu trzeba też zaliczyć Straszny dwór, a ściślej: jego libretto. Tu jednak dochodzi problem tak zwanego polskiego biedermeieru. Pojęcie to znane jest głównie literaturoznawcom. Niemcy określają tak – mówiąc w skrócie – dzieła z drugiej i trzeciej ćwierci XIX wieku, których bohaterem jest człowiek przeciętny, z reguły mieszczanin, promujące tradycyjną moralność i domowe ciepełko, pozbawione kłótni z Bogiem. Otóż u nas takiego biedermeieru właściwie nie było, ale jakiś czas po drugiej wojnie światowej badacze zastosowali ów modny termin do dzieł twórców mniej wybitnych opiewających szlacheckich bohaterów żyjących w prowincjonalnych dworkach. Doszło więc do teoretycznego „amputowania” całej gałęzi polskiego romantyzmu, i to całkiem wybitnej, którą zredukowano do „biedermeieru” (nie oszukujmy się: to jednak termin deprecjonujący). Otóż profesor Waśko nie zgodził się na taki podział i stworzył pojęcie romantycznego sarmatyzmu, którym objął całość zjawiska, tak w literaturze najwyższych lotów – tu Pan Tadeusz, jak i w tej mniej znanej, czasem niedoskonałej, ale przede wszystkim niedocenianej, jak choćby gawęda szlachecka.

W formie takiej sarmackiej gawędy, jednak opatrzonej przypisami, odniesieniami do literatury fachowej, postanowił pan na nowo opowiedzieć historię Strasznego dworu. Czy to próba rehabilitacji naszej opery narodowej? Czy nasza świadomość i wiedza na temat tego dzieła jest według pana wciąż zbyt ograniczona?

Istnieją liczne opracowania dotyczące twórczości Moniuszki, dużo pisano o samym Strasznym dworze, ale jak dotąd nie pojawiła się książka próbująca osadzić to dzieło w szerszym kontekście literackim. Zresztą nic dziwnego. Wszak jeszcze dziś, nie mówiąc o czasach, w których żył Moniuszko, libretto traktuje się jako coś gorszego od innych dzieł pióra, jako zaledwie konieczny dodatek do opery. Oczywiście muzyka jest w operze stokroć ważniejsza. Niemniej wiele librett, w tym libretto Strasznego dworu, ma niemałą wartość literacką, mimo pozornej banalności. To właśnie chciałem uświadomić czytelnikom. Zaznaczam, że nasi teatrolodzy i muzykolodzy zabrali się już dość dawno za operowe libretta – miałem się więc na czym oprzeć. To jednak wciąż początki tego rodzaju badań. Ale nie tylko w tym sensie jest to próba rehabilitacji dzieła Moniuszki. Jego twórczość jest przecież od ponad wieku równie chwalona, co mało znana, niedoceniana i postponowana. Chopina uważamy – i słusznie – za geniusza, Chopin też stał się główną ikoną polskiej kultury za granicą. Moniuszko jest naszym operowym wieszczem tylko werbalnie i tylko na użytek wewnętrzny. Zresztą pozostaje generalnie nieznany nawet w swojej ojczyźnie, czego dowodów dostarcza tegoroczny jubileusz. Bo proszę: trzeba było takiej wielkiej rocznicy, żeby niektóre jego utwory wykonane zostały po raz pierwszy od wielu, wielu lat. A niby uznajemy go za wieszcza! Nie mówiąc o braku nagrań. Kiedy zacząłem pisać książkę, moja córka postanowiła dać mi w prezencie na Boże Narodzenie płytę z muzyką Moniuszki. W księgarni muzycznej była pod ręką jedna – dosłownie! – płyta CD opisana po japońsku, zresztą wyszukana z dużym trudem. A Chopinów dookoła – ile wola. Przeciętnie ludzie rozpoznają co najwyżej kilka pieśni (dobrze, jeśli jakąkolwiek), ze dwie—trzy arie ze Strasznego dworu, jedną z Halki i na tym koniec. A przecież twórczość Moniuszki jest o wiele szersza. Jak zatem Polacy mogą sobie wyrobić zdanie na temat jego wielkości, skoro go prawie nie znają? Wszystko to świadczy przede wszystkim o słabości naszej kultury w ogóle, która niewystarczająco hołubi własnych twórców… nie mówię tylko o Moniuszce, a w ogóle o wybitnych twórcach wieku XIX, choćby o Władysławie Żeleńskim. (...)