Karski według Łubieńskiego

Andrzej Skalimowski

Biografistyka to trudna działka historiografii. Biografista, oprócz oczywistej konieczności zebrania jak największej ilości danych, staje przed dylematami rzadko dającymi się rozwiązać źródłowo: co bohater myślał, czuł, w co wierzył albo czego się wyparł. Pół biedy, jeżeli bohater ginie młodo, na przykład w bitewnym zgiełku. Ale gdy żył prawie dziewięćdziesiąt lat i pozostawił po sobie godziny nagrań, setki tekstów oraz kilku autorów, którzy zdążyli się zmierzyć z tą historią jeszcze za jego życia… Kiedy trudno o nowe fakty, pozostaje interpretacja tych znanych. Tylko tyle i aż tyle. Samo dotarcie do informacji jest ważne i konieczne, jednak dopiero od tego, co autor z nimi zrobi, zależy, czy powstanie dzieło wybitne, czy tylko poprawne warsztatowo. Pracowitość i konsekwencja są składowymi sukcesu, ale precyzyjne uchwycenie rozbiegających się myśli to umiejętność dana niewielu. Łaską takiego talentu jest obdarzony Tomasz Łubieński – literat, dramaturg, eseista historyczny i Redaktor (wielką literą, gdyż wiele lat był naczelnym „Nowych Książek”). Jeszcze przed 1989 rokiem poddawał pod publiczną (chociaż najpierw drugoobiegową) rozwagę sensowność powstań narodowych, publikując tom głośnych esejów Bić się czy nie bić? Miał odwagę wzywać do polemiki nad zasadnością powstania warszawskiego w czasach, kiedy każdą wątpliwość poczytywano za bluźnierstwo. Książki jego autorstwa nigdy nie były tak medialne jak kolejne odsłony rozważań nad hipotetycznym paktem Becka z Ribbentropem, ale w przeciwieństwie do nich stawiały pytania trudne do pominięcia przez historyków.  

Wojna według Karskiego jest nielinearną opowieścią o człowieku, którego losy posłużyły Łubieńskiemu za pretekst do przyjrzenia się kolejny raz modelowi polskiego patriotyzmu. Życie Karskiego to polskie niepodległości – ta odzyskana i utracona, wojna, Zagłada i emigracja. To wysiłki dyplomacji, wpływy kultury, wielka polityka. Także gorycz porażki i ogólne rozczarowanie. Słowem – historia Polski i Polaków w XX wieku. W tym pisaniu czasem jakieś nazwisko umknie, a data ulegnie przeinaczeniu, ale trudno czynić z tego poważny zarzut: gdy perspektywa się rozszerza, niektóre detale siłą rzeczy tracą na ostrości.  

Karski nie był zwolennikiem działań zbrojnych, całą wojnę służył w eleganckim garniturze. Prawdopodobnie nie zabił żadnego Niemca, co zdaniem Łubieńskiego „poprawiłoby polski bilans wojenny, którym interesują się nie tylko badacze militariów, ale również cyfrowo, badacze Zagłady: oto Jan Tomasz Gross, socjolog, który został historykiem, efektownie, bo w prasie niemieckiej twierdzi, że Polacy zabili w czasie okupacji i wojny więcej Żydów niż Niemców. Jest zatem jako socjolog zwolennikiem metody ilościowej. Wychodzi mu oraz innym badaczom o podobnym nastawieniu, że oczywiście zginęło z rąk polskich i skutkiem polskich donosów więcej Żydów (notabene obywateli polskich) niż Niemców, bądź co bądź żołnierzy najlepszej armii II wojny światowej. Co z tego ma wynikać? Taka sobie uczona smakowita prowokacja. A ilu zabili Niemcy cywilów czy żołnierzy polskich. W tym Żydów? To nie jest przedmiotem tych szacunkowych obliczeń i publicystycznych refleksji? I tak bez końca. Bez niepotrzebnej empatii”.  

Karski Łubieńskiego to człowiek przedramatyzowany, który mimo poświęceń i obiektywnych sukcesów, we własnej ocenie niczego wielkiego nie dokonał. Przede wszystkim nie uratował ani jednego Żyda. To ważne, gdyż główną osią narracji Łubieńskiego (w ślad za osią życia Karskiego) są splątane relacje polsko-żydowskie. Jest to głos autora w toczącej się od lat i coraz ostrzejszej debacie nad polską winą i ofiarą. Głos realistyczny i zdystansowany, żaden krzyk koniunkturalnego wytykacza grzechów narodowych. Łubieński nie bije się w cudze piersi, jak ci wiedzeni świętym spokojem i poprawnością polityczną. To szczególnie ważne w czasach, gdy Polacy zbierają mniej lub bardziej zasłużone cięgi także na polach bitew dyplomatycznych. Jako jeden z wciąż nielicznych współczesnych autorów zwraca uwagę na chorobę toczącą polską debatę o Zagładzie. Pisząc o przedwojennym statusie żydowskich kobiet jako kabaretowych seksbomb, konstatuje: „Dziś, po wojnie, powojniu, wydarzeniach marcowych i książkach, które zostały określone jako nowa polska szkoła pisania o Holokauście (dotychczas istniała polska szkoła filmowa oraz polska szkoła plakatu, które zyskały europejskie uznanie), wydaje się to wszystko nieprawdopodobne. I wysoce niepoprawne. Wręcz nieprzyzwoite. Nawet sentymentalne unoszenie się nad chałką, zachwycanie się karpiem po żydowsku”.  

Palimpsestowy charakter związku Jana Karskiego z Polą Nireńską to dla Łubieńskiego metafora koegzystencji dwóch opuszczonych narodów – polskiego i żydowskiego, których losy zawsze ginęły między priorytetami wielkich mocarstw. Pola winą za śmierć swojej żydowskiej rodziny obarczała Polaków. Dla Karskiego trauma żony stanowiła wyrzut sumienia, że zrobił za mało, chociaż gotowy był oddać życie, żeby świat się dowiedział o niemieckich zbrodniach na Żydach. Wojna Karskiego polegała na ciągłej walce ze swoimi wartościami, szlachetnymi acz ograniczającymi, z demonami dumy narodowej, z winą: tą nazwaną wprost w filmie Shoah Claude’a Lanzmanna, i z tą nigdy niewypowiedzianą. Bohaterom bowiem wybacza się mniej, jeżeli w ogóle mogą liczyć na wybaczenie. A Karski po wojnie był no land’s manem, któremu udało się spełnić amerykański sen o self-made manie.  

Jan Karski rozszedł się z Polską, ale zdaniem Łubieńskiego wcześniej uczciwie się z nią rozliczył. Zarówno za siebie, jak i za brata Mariana, nieprzejednanego piłsudczyka i pierwszego komendanta okupacyjnej policji granatowej, którego nie zdołał po wojnie uratować. Marian zostawił go samego, skacząc w 1964 roku z okna waszyngtońskiego mieszkania, tak jak prawie trzydzieści lat później zrobiła żona Karskiego Pola. Brat polskiego emisariusza nie był w stanie żyć ze swoją przeszłością, mimo że (a może właśnie dlatego?) siedział w Auschwitz, czyli, zdaniem Antoniego Hedy „Szarego”, w jedynym miejscu godnym dla Polaka, jeśli akurat nie walczy, a żyje.  

Można się zastanawiać, czy Tomasz Łubieński nie powinien w swojej opowieści postawić więcej znaków zapytania. Czy rewelacje raportu Karskiego dotyczące sytuacji w okupowanej Polsce nie trafiły do Roosevelta wcześniej, co przełożyło się na obojętność amerykańskiego prezydenta, kiedy doszło do bezpośredniego spotkania z kurierem? Czy może polskim władzom emigracyjnym nie chodziło o ratowanie Żydów, ale wywarcie na potężnym sojuszniku skądinąd słusznego wrażenia, że warunkiem ich przetrwania jest pomoc zbrojna dla Polskiego Państwa Podziemnego? Że Żydzi byli środkiem do celu, ale nie celem samym w sobie? A bohaterska misja Karskiego, który przedostał się na Zachód, głosząc prawdę o Zagładzie, nie zostawszy wysłuchanym, stanowiła dla polskiej inteligencji po wojnie zwyczajnie wygodne alibi? Może tak było, może nie. Łubieński wybrał jedną stronę medalu i nie można mieć pretensji, wszak takie jest prawo interpretacji. Szlachetnym intencjom jego bohatera zarzucić niczego nie można, a że został do czegoś wykorzystany… Cóż, żołnierz nie odpowiada za swoich dowódców. Autor w pewnym momencie pyta: „Co myślał przyszły emisariusz o kierunku, w którym zmierzają polskie sprawy? Czy musiał myśleć? Mógł nie wiedzieć, skoro nie musiał wiedzieć i nie chciał wiedzieć”.  

Tomaszowi Łubieńskiemu filozofia życiowa Karskiego zdaje się bliska. Filozofia rezygnacji z rozpamiętywania krzywd, którymi przecież nikt na świecie nie przejmie się poważnie. A także filozofia przyznania się do własnych błędów. Zrozumienia, że dla ludzi najważniejsze jest ich prywatne, niepowtarzalne życie. Łubieński nigdy nie nawiązywał do wypróbowanej tradycji pokrzepiania obolałych serc. Sam Karski, świadomy tragicznej klęski, którą przyniosła Polsce wojna, uważał, że mimo wszystko pocieszanie i pokrzepianie polskich serc może być dla nich niebezpieczne. A wiedział, o czym mówi, sam bowiem przed wojną uległ państwowotwórczej propagandzie.