Seksownie bez puenty

Agnieszka Podpora

Etgara Kereta nikomu nie trzeba przedstawiać. To jeden z najbardziej rozpoznawalnych w naszym kraju pisarzy izraelskich – na równi z Amosem Ozem, a może nawet bardziej, sądząc po liczbie wydanych książek i obecności w mediach. Keret Ozem jednak nie jest, i budzi to, przynajmniej w niektórych, pewne zakłopotanie. Oczywiście nie chodzi tu o problem natury epistemologicznej, lecz o różnicę literackiego kalibru: o ile w przypadku Oza nie ma raczej wątpliwości, że wielkim pisarzem był i nawet mniej udane książki zwykło się traktować jak przysłowiową Torę z Synaju, o tyle Keret to taki chłopiec, nieszkodliwy Stańczyk przy królu. Porównanie do chłopca przychodzi do głowy nie bez powodu. Pisarz nadal kojarzony jest ze świeżością, kontestacją i swoistą niepoprawnością, którą wniósł na izraelską scenę literacką w latach dziewięćdziesiątych wraz z innymi przedstawicielami tak zwanej nowej fali identyfikowanej ówcześnie z postmodernizmem. Obecnie, gdy to pojęcie zdążyło się kompletnie rozmyć w chaosie niepewności, a sam Keret przekroczył pięćdziesiątkę, jego chłopięcość to raczej niedojrzałość, niedorosłość i niepoważność. Choć książki nadal świetnie się sprzedają, dla wielu krytyków są synonimem literatury niższych lotów, która, mimo że niegdyś odświeżająca, dziś trąci odgrzewanym i niezbyt smacznym kotletem. Piszącymi o Kerecie z pozycji zgoła przeciwnych rządzi zaś często mniej lub bardziej wyartykułowane pragnienie, by chłopiec wreszcie dorósł: stąd upupiająca i w gruncie rzeczy mizoandryczna narracja o powolnym dojrzewaniu i gorzkim doświadczaniu życia.

Wydaje się, że by powiedzieć o opowiadaniach Kereta coś istotnego, należy wyrzucić z głowy chłopca, pozbyć się postawy wyższościowej i wziąć personę pisarza na poważnie, z całym dobrodziejstwem jego niezwykle przecież poczytnej, płodnej twórczości. Zachęcać do tego zdaje się sam Keret w najnowszym, opublikowanym właśnie po polsku tomie Usterka na skraju galaktyki. W wyraźnie autoironicznej końcówce opowiadania pod tytułem Tod, bohater, który na próżno dręczy pewnego literata, by napisał coś, co pomoże mu uwodzić kobiety, mówi w końcu zrezygnowany: „Wiesz, zapomniałem na chwilę, że ty piszesz z trudem, z dogłębnym zrozumieniem, metaforyką i tym wszystkim. W moim wyobrażeniu to było dużo prostsze, przyjemniejsze. Nie jakieś wielkie dzieło. Coś takiego lżejszego. Coś, co się (…) kończy jakimś błyskotliwym postmodernistycznym trikiem. Wiesz, bez puenty, ale nie tak po prostu. Tak seksownie bez puenty. Tajemniczo”. Zapytajmy zatem, czy najnowszy Keret jest jeszcze seksi.

Usterka na skraju galaktyki – ósmy tomik opowiadań Kereta – nie zaskakuje pod względem konwencji, struktury czy rozwiązań fabularnych. Podobnie jak poprzednie nie zabiera nas w odległe światy, lecz do bólu przybliża ten nam najbliższy: trochę śmieszny, a trochę straszny, stale zasilany solidną dawką absurdu, gdzie to, co najważniejsze, mówi się mimochodem i koślawo. Keret odsłania różne jego aspekty, wrzucając czytelnika od razu w sam środek zupełnie niby zwyczajnych, a jednocześnie niesamowitych sytuacji. Dominuje narracja pierwszoosobowa lub auktorialna, co w połączeniu z potocznym językiem i pisarską oszczędnością wytwarza swoisty efekt bliskości, iluzję braku filtra. Jednocześnie ironia, będąca siłą napędową Keretowego pisania, zmusza jak zwykle do łapania dystansu i dostrzegania w naszej codzienności tego, co widzą tylko dzieci i tak zwani misfits, czyli ludzie z jakichś powodów „niedostosowani”. Jak przystało na weterana, pisarz nie szczędzi w Usterce… również ironii skierowanej na siebie i hojną ręką rozsiewa odniesienia do własnej twórczości, umiejętnie grając nostalgią i ciekawością tych, którzy zawsze chcieli wiedzieć, co dalej stało się z bohaterami ulubionych opowiadań.

Usterka na skraju galaktyki to jednak książka zdecydowanie odważniejsza od wcześniejszych. Na pewno w stosunku do poprzedzającego zbioru opowiadań Nagle pukanie do drzwi, który ukazał się w Izraelu dziesięć lat temu i wielu miejscowym krytykom dał asumpt do zadekretowania, że „Keret się skończył”. Czytając Usterkę… trudno oprzeć się wrażeniu, że stanowi do pewnego stopnia pokłosie tamtej krytyki – nie tylko w sensie czasu, jaki zajęło pisarzowi wydanie nowego zbioru czy konkretnych decyzji fabularnych, lecz także pewnej śmiałości, na jaką zdobywa się w kontekście tematyki i nastroju najnowszych opowiadań. W rezultacie dostajemy tom bardzo starannie skomponowany, z mocnym otwarciem (Kiedy ostatni raz wystrzelili mnie z armaty) i silnie wybrzmiewającym, spuentowanym (sic!) zakończeniem (Ewolucja rozstania) oraz innowacjami w postaci „opowiadania epistolarnego”, którego części przeplatają resztę utworów. Pod względem tematyki i spodziewanego efektu zaskoczenia Keret pozwala sobie na zdecydowanie więcej, jakby nie miał nic do stracenia i chciał pokazać wszystkim środkowy palec. I tak na przykład wspomniane opowiadanie epistolarne – będące wymianą e-maili między pochodzącym z krajów arabskich właścicielem tematycznego escaperoomu a klientem, który chce go odwiedzić z matką, ocaloną z Zagłady, właśnie w Dniu Zagłady, gdy w Izraelu wszystko jest zamknięte, a w mediach nadaje się wyłącznie ponure treści – jest nie tyle rzeczą o pamięci Holokaustu (co Kereta, jak wiadomo, wielce zajmuje), czy komentarzem do tarć w społeczeństwie izraelskim, co ogólną diagnozą stanu ludzkości: właściciel okazuje się bowiem agentem cywilizacji pozaziemskiej sondującym możliwości nawiązania kontaktu i ewentualnej współpracy z ziemianami (sic!).

W Usterce… bardzo wyraźnie zaznacza się gra z konwencjami. Do oswojonych przez Kereta slapsticku i groteski, dołącza thriller (Koncentrat samochodowy) i dystopijny sci-fi (Tabula rasa; Polarna Jaszczurka). Ale to w tych przyziemnych, zwyczajnych opowiadaniach wchodzących głęboko w moment teraźniejszy i trzymających się nietwarzowych realiów dobrze znanej rzeczywistości Keret wydaje się najmocniejszy. Jak w Pineapple crush – opowiadaniu o spotkaniu dwojga ludzi przy joincie, Cieście z kruszonką, chwytającej za serce historii o relacji między matką a synem, czy w Nie rób tego, gdzie życie dzieje się wśród wszechobecnej, nieuchronnej utraty. Do tej grupy należy zaliczyć również tak lubiane przez czytelników utwory z dziecięcym podmiotem mówiącym: wytrącające z utartych kolein postrzegania (na przykład Mój królik od strony ojca) oraz tematyzujące zawsze napięte relacje rodzinne (na przykład Do domu). To one pokazują, kto tu jest królem tej specyficznej wrażliwości zorientowanej na subtelne fale emocjonalne i arcyważny, acz zwykle pomijany, szczegół. Dowodzą, że Keret okrzepł w swoim pisaniu, lecz nie utonął w formalinie wypracowanej przez siebie konwencji.

Oczywiście, jak w każdym tak rozbudowanym zbiorze, w Usterce… zdarzają się też opowiadania słabsze (Drabina, Grzyb). Widać jednak, że Keret ciągle poszukuje, uważnie słucha tego, co wokół, i nie boi się zmierzyć z własną niemocą twórczą i egzystencjalną. Nie przypadkiem bowiem jednym z centralnych tematów całego zbioru jest męskość, jej wzloty i upadki pod ciężarem codziennych wyzwań związkowo- -rodzinno-rodzicielskich. Zaludniający większość opowiadań Usterki… mężczyźni to ludzie osieroceni, opuszczeni, dotknięci żałobą, zżerani przez wyrzuty sumienia, bezsilni, zbudowani z uznania, którego nie dostają, w końcu uciśnieni: kapitalizmem, własną ambicją, technologią, która miała wyzwalać, a zniewala, luksusem i rozrywkami. Za niektórymi ciągną się niedopowiedzenia, szkody – doznane, ale i wyrządzone – trupy z szafy i głazy w sercach. To one świadczą o prawdziwej odwadze pisarza i sprawiają, paradoksalnie bądź nie, że nasz stary dobry Keret jest ciągle seksi, choć może czasem bez puenty.