„Tak się głupio chowamy za ironią”

Agnieszka Papieska

Pierwszy list Wisławy Szymborskiej do Zbigniewa Herberta, pochodzący z 24 listopada 1955 roku, zaczyna się od słów „Szanowny Kolego” i zawiera prośbę o wiersze. Poeta prośbę spełnił i w ten sposób jego Trzy studia na temat realizmu oraz Stołek ukazały się na łamach „Życia Literackiego” 1955, nr 51 w słynnej kolumnie Prapremiera pięciu poetów, prezentującej także utwory Mirona Białoszewskiego, Stanisława Czycza, Bohdana Drozdowskiego oraz Jerzego Harasymowicza wraz z komentarzami wybitnych poetów i krytyków. Publikacja ta przeszła do historii literatury jako jedno z najważniejszych wydarzeń zapowiadających odwilż. Ale nie mniej ważnym jej efektem – w każdym razie z punktu widzenia epistolografii polskiej – było wzajemne oczarowanie obojga poetów, które zamanifestowało się w szczupłej objętościowo, lecz pełnej wyjątkowego uroku korespondencji. Wkrótce oficjalne nagłówki listów ustąpiły miejsca emfatycznym formułom powitalnym, w czym celował Herbert: „Mój Księżycu, Luno moja”, „Jezioro Łabędzie mych dzikich snów, Kolumno i Różo mej tęsknoty”, „Wisła, Ty moje Życie, ty moje tiu tiu tiu”. Ona odwzajemniała mu się z właściwym sobie wdziękiem: „Zbyszku, źrenico mego oka (naturalnie tego lepszego)!”, „Drogi Prokonsulu” (aluzja do Powrotu prokonsula), „Tamaryszku” (aluzja do wiersza Herberta pod tym tytułem) czy „Kochany Wspaniały Frąckowiaku!”. Bo trzeba powiedzieć, że w tej korespondencji jest obecny jeszcze jeden mężczyzna – niejaki Frąckowiak – a o tym, skąd się wziął, opowiedziała Szymborska na wieczorze wspomnień o Zbigniewie Herbercie w 2003 roku: „Otóż po długich, długich staraniach podłączono mi do mieszkania telefon i na tę uroczystą, wstrząsającą chwilę przyszedł akurat Herbert. »To sprawdzimy, jak działa« – wyciągnął notes, w którym było dużo jakichś krakowskich adresów: kolegów, redaktorów, przyjaciół i zaczął wydzwaniać, przedstawiając się w ten sposób: »Moje nazwisko nic panu nie powie, nazywam się Frąckowiak, przyjechałem z Jasła i mam przy sobie walizkę z wierszami, to jest dwa tysiące sonetów i chciałbym bardzo prosić, żeby pan zechciał je przeczytać i ocenić«. Wtedy oczywiście zapadała tragiczna cisza, po pewnym czasie odzywał się tam głos: »Dobrze, ale ja w tej chwili wyjeżdżam «” (opowieść poetki przytacza w przypisie edytor korespondencji Ryszard Krynicki).

Postać Frąckowiaka nieustannie podsuwała obojgu tematy do żartów. W liście z 29 czerwca 1957, upominając się o zamówione u Herberta tłumaczenia poetów amerykańskich, Szymborska pisała: „Czekamy już tylko na Pańskie przekłady. Frąckowiak byłby już dawno wszystko przełożył a Pan o ileż gorszy poeta – lekceważy sobie!”. Innym razem, zwracając się do Frąckowiaka, któremu dziękuje za „prześliczny wierszyk”, kończy list słowami: „Kłaniaj się przy sposobności swojemu Panu, któremu mimo wszystko też czasem jakiś wierszyk się udaje. Nie tak jak Tobie ale zawsze”. Wyimaginowana figura Frąckowiaka pozwala Szymborskiej, będącej uosobieniem powściągliwości i dystansu, ukryć się za literacką formą, podobnie jak wtedy, gdy sięga po konwencję epistolografii miłosnej – dominującą w korespondencji z autorem Pana Cogito. Po jego wizycie w Krakowie, która wypadła akurat w tym czasie, gdy Szymborska była w Warszawie, poetka pisze z ciepłem podszytym leciutką ironią: „Z bólem dowiedziałam się, że bawiłeś w naszym grodzie, podczas gdy ja bawiłam w Twoim. Jacyś złośliwi bogowie zakpili z nas okrutnie”. W tym samym liście, z 21 maja 1961 roku, tuż przed ukazaniem się w „Czytelniku” tomu Studium przedmiotu, zwraca się do Herberta: „Napisz łaskawie, kiedy i u kogo wychodzi tomik i jaki będzie miał tytuł, to przy następnych wierszach damy notkę. To znaczy ja ją dam a ręka będzie wówczas drżała z miłości”.

Sprawność w żonglowaniu środkami z repertuaru epistolografii miłosnej wykazuje też Herbert, który potrafi nawet formułom pożegnalnym nadać indywidualny charakter. „Może niedługo umrę – kończy jeden z listów – ale pamiętaj że Cię kochałem zmysłowo choć bezinteresownie. Całuję Twoje kolana / łokcie / i inne wypukłości”. Żartobliwe  wyznania miłosne przybierają również postać wierszowaną. W czerwcu 1961 roku Herbert pisze: „Wisełko brak mi Ciebie / gdy świeci księżyc na niebie / i jestem w wielkiej potrzebie”. Ona rewanżuje mu się jednym z najzabawniejszych wierszy, jakie zna liryka maski (czy raczej jej parodia): wchodząc w rolę analfabetki, którą ukochany porzucił dla rudej Walerki, zapowiada: „Ja jej tak pokażę jak tylko przyjadę do stolicy / że się dwa tygodnie nie będzie mogła kręcić po ulicy” i próbuje wzbudzić jego zazdrość, wspominając o pewnym gospodarzu snującym matrymonialne plany: „On zrobi ze mnie panią i mówi że w kapeluszu będę doić krowy / a Tobie nic takiego nigdy nie przyszło do głowy!”.

Jak nazwać więź łączącą tych dwoje poetów? Przyjaźń? Flirt? Na pewno zbliżała ich do siebie wzajemna fascynacja twórczością – jej wyrazem są listy z podziękowaniami za książki i tomiki. W grudniu 1962 roku po otrzymaniu tomu Sól Herbert pisał: „To jest najlepszy tom wierszy jaki ukazał się po wojnie”. Wkrótce potem podarował Szymborskiej Barbarzyńcę w ogrodzie, a ona – w najdłuższym liście, jaki znalazł się w ich korespondencji – doceniła wagę tej książki: „Oto powstaje proza, która zawdzięcza poezji nie jakieś tam kwiecistości, mglistości i słodyczki ale właśnie rzeczowość i umiar, czyli to dzięki czemu proza jest dobra!”. Ostatni list, a właściwie pocztówkę, Szymborska wysłała do Herberta po otrzymaniu od niego gratulacji z okazji przyznania jej Nagrody Nobla: „Zbyszku, Wielki Poeto! Gdyby to ode mnie zależało, to Ty byś teraz męczył się nad przemówieniem…”.

„Tak się głupio chowamy za ironią ale dla Ciebie mam ciepłe i bezradne uczucie” – napisał Herbert w dedykacji na karcie Barbarzyńcy w ogrodzie – bo również dedykacje zostały (jak najsłuszniej) włączone do tej korespondencji. Stanowi ona bezcenny dla badaczy dokument, ale przede wszystkim jest piękną literaturą, albowiem i Szymborska, i Herbert – nawet pisząc zwykłe listy – nie przestawali być mistrzami w dziedzinie przeobrażania rzeczywistości w poezję.