Turystyka i (wy)obcowanie

Wojciech Browarny

Na tym szlaku „cudoziemiec” spotyka ludzi, miejsca, dzieła sztuki, a realne obcowanie z nimi staje się wydarzeniem wewnętrznym. Czasem go porusza i zachwyca, czasem dziwi lub irytuje, skłania do milczenia albo uruchamia opowieść. Opowieść o tym, jak nasza podmiotowość i pojedynczość dialoguje z rzeczywistością. Jeśli Brakoniecki w tej książce trafił do „kościoła jednostki”, znalazł się w nim nie z powodu narcyzmu, lecz panteizmu. W jego tekstach obojętność, zamknięcie w sobie, bezruch są uchybieniem przeciwko byciu w świecie, które jest albo czynne i wielostronne, albo skazane na skarlenie. Autor traktuje to pryncypium poważnie. Komentuje, wyjaśnia, dyskutuje przy każdej okazji, czasem nawet poucza. W powieści to rezonerstwo byłoby nużące, w intelektualnym dzienniku jest na swoim miejscu, pozwala połączyć kontemplację z mocną opinią, a dyskretny i rzeczowy opis z wyznaniem.

Cudoziemiec jest tomem dzienników z lat 2011—2012, szkiców o sztuce i utworów poetyckich, zarówno autorskich, jak i tłumaczeń literatury obcej. Gdyby szukać formuły słownikowej, książkę Brakonieckiego można by nazwać sylwą, zbiorem datowanych notatek o sprawach politycznych, osobistych, artystycznych i codziennych, zestawionych z esejami i wierszami, albo intelektualnym przewodnikiem po kulturze i przeszłości – dziejach zbiorowych i biografiach. Ten opis niewiele wyjaśnia bez zaznaczenia, że przestrzennym odniesieniem Cudoziemca jest Północ. Jako literacki przewodnik tekst Brakonieckiego prowadzi czytelnika szlakiem w przybliżeniu równoleżnikowym, sięgającym od Warmii i Mazur, przez francuski Nord po Kanadę, a w końcu Paryż. Na pierwszy rzut oka w jego geografii spotyka się przede wszystkim Wschód i Zachód, ale z innej perspektywy widać, że północność tych obu przestrzeni byłaby trudna do pomyślenia bez Południa. Ta opozycja nie jest prosta ani jednoznaczna. Naprzeciw Północy staje globalne Południe, Śródziemnomorze i Afryka, nie tylko obciążone gospodarczą i polityczną podległością oraz historią kolonialną, lecz również obdarzone ogromną twórczą energią, od początku wspólnych dziejów zasilającą inne obszary globu. W esejach Brakonieckiego ożywa to sąsiedztwo surowości i nadmiaru, prowincji i centrum, setek lat obustronnych wpływów, których ślady można wyczytać w urbanistyce, architekturze, dziełach pisarzy i malarzy, drogach przemieszczania się idei i urządzeń społecznych. Niewolnictwo, republikanizm, państwo narodowe, katolicyzm, marksizm, nowoczesność – poddane tej geograficznej optyce – zmieniają wartość, stają się niepokojąco wieloznaczne, przestają pasować do utartego światoobrazu. Brakoniecki nie nadużywa prowokacji. Jego obcowanie ze światem – polegające na odczytywaniu zatartych związków między zdarzeniami, biografiami i miejscami a pamięcią o nich utrwaloną w historii czy sztuce – intryguje i narusza wygodę, która wynika z egoizmu lub ignorancji. Autor tej książki nie sprawia wrażenia, że na siłę chciałby czytelnikowi coś udowodnić, przeciwnie – jego spostrzeżenia i sądy pojawiają się wśród różnych skojarzeń, często pod wpływem krajobrazu i znaków jego przeszłości. Myśl, że pierwsza wojna światowa, chociaż doprowadziła do powstania niepodległej Polski, musi być postrzegana jako jeden z najtragiczniejszych etapów w dziejach Europy i świata, może bez specjalnego przymusu przyjść do głowy każdemu, kto zobaczy wojenne nekropolie północnej Francji. Liczne cmentarze i pomniki tej samej wojny lub ich resztki znajdą się także u nas. Aby je zauważyć i włączyć do lokalnej pamięci, trzeba w swoim mieście lub regionie stać się „cudoziemcem”, otwartym na ich niewyczerpaną osobliwość. Książka Brakonieckiego to znakomita lekcja wyobcowania z umysłowego komfortu.

Jest też Cudoziemiec, po części, podręcznikiem wędrowania z otwartymi oczami. Jednak w porównaniu do, na przykład, swobodnych, wnikliwych i zorientowanych na ślady materialno- przyrodnicze wycieczek Roberta Macfarlane’a, spacerowicz Brakonieckiego patrzy na świat bardziej literacko i etycznie. Pozostaje równie czuły na detale krajobrazu, ale jego kontakt z rzeczywistością jest w większym stopniu zapośredniczony w świadomości historycznej i erudycji. Jego szlaki wiodą nie tylko na prowincję, lecz także do metropolii, do ich muzeów i galerii sztuki. Lektura Macfarlane’a przynosi ukojenie, którego źródłem jest wręcz geologiczna (lub oceaniczna) i uniwersalna perspektywa widzenia krajobrazu w prozie tego autora. Tymczasem czytanie Brakonieckiego skłania do zajmowania stanowiska, rewizji pamięci, reorientacji w sferze tyleż geograficznej, co kulturowej lub społecznej. Gdyby literacki turysta z Cudoziemcem w ręku podróżował po Francji lub Kanadzie, musiałby bardziej uruchomić rozsądek, empatię i sumienie niż mięśnie nóg. „Spaceruję niespiesznie dalej (chyba zaraz obejdę całe miasteczko i będę mógł zaraz wrócić do Olsztyna »pierwszym pociągiem«!) – cmentarzyk z przełomu stuleci XIX/XX niedaleko dużego parkingu, na którym do drugiej wojny światowej znajdowały się szkoły katolickie zakonu Saint-Ursule. Skąd to wiem? Wszędzie wiszą lub stoją informacje turystyczne. Cmentarzyk żydowski zlikwidowano w 1910 roku, a kości przeniesiono na cmentarz w Montrealu. O ile wiem niezgodnie z prawem żydowskim, które ustanowiło absolutną nienaruszalność żydowskich pochówków (bo umarli mają czekać na sąd ostateczny w miejscu pogrzebania!), ale tutaj nikt się tym nie przejmuje, i nikt z zainteresowanych nie protestuje. Kolejna nauczka dla nas w Polsce, jeśli chodzi o dysponowanie (z szacunkiem, ale zgodnie z polskim prawem i stanem obecnym) dziedzictwem moralnym, kulturalnym, materialnym (nie tylko zresztą żydowskim). Pomniczek (pomnikomania nie jest więc polską cechą!)”. Lekcja krajobrazu brytyjski pisarz adresuje do człowieka jako takiego, istoty, która przede wszystkim pracuje, chodzi, odżywia się lub mieszka. Brakoniecki swoją lekcję kieruje raczej do „barbarzyńcy w ogrodzie”, który w fascynującym go świecie nie jest u siebie, gdyż odczuwa swoją obcość lub inność, albo jest u siebie za bardzo, to znaczy będąc zupełnie zadomowionym w przestrzeni, zgromadzone w niej dziedzictwo ignoruje lub traktuje nonszalancko i użytkowo. Jego „cudoziemiec” stanowi tożsamość znacznie trudniejszą, możliwą tylko w stanie pomiędzy tymi dwoma postawami, płynną i wymagającą stałej samokontroli. Jest stale w cudzysłowie, ponieważ zamiast solidnego zakorzenienia w świecie „nieludzkiej” przyrody lub chociaż w (pozornie) stałych rytuałach codzienności, musi się ciągle mierzyć z tym, co artystyczne bądź językowe, a więc ewidentnie zmienne i względne.

Nie spodziewam się, by liczni turyści ruszyli w drogę z książką Brakonieckiego pod pachą. Czytelnik Cudoziemca prędzej się zmęczy niż zrelaksuje. Autor nie proponuje mu przyjemnego, niezobowiązującego spaceru, a jeśli wyciąga z domu (mentalnego), to raczej na (intelektualną) poniewierkę. Turystyka kulturowa jest konsumpcyjnym produktem. Literatura nie może z nią konkurować na tym samym polu, musi zatem pozostać czymś innym. Kazimierz Brakoniecki oddaje się obu tym praktykom, lecz nie zaciera między nimi różnic. Niech żyje różnica!